Dnia 6 września w 22 numerze "Czasu Imperium!" został zamieszczony felieton autorstwa Ghosta. Oto jego treść:
Uwaga: Tekst jest zbiorem subiektywnych opinii autora (bo obiektywnych nie ma), który nie zamierza polemizować z osobami do tego nie stworzonymi. Dlatego może czuć się, że dobrze spełnił swój obowiązek, ostrzegając na samym wstępie wszelkich krzykaczy i światopoglądowe kamienie na drodze. Można polemizować, dyskutować, sugerować, opieprzać – ale z sensem (bezsensownie też można, jak ktoś chce). Rzekłem.
Tak sobie ostatnio większość wolnych chwil spędzam na przeglądaniu pełnego wybitnych autorytetów forum Onetu. Komentarze tamże nie są może aż tak inteligentne jak na dawnej Interii (Bóg musi mieć OGROMNE poczucie humoru, zezwalając na istnienie takich pokrak intelektualnych), ale nadal można zebrać pewne anty-intelektualne żniwo. Szczególnie interesujący jest dział muzyczny, pełen malutkich fanek pewnej niemieckiej kapeli (nie powiem, że to Tokio Hotel), którą to z czystą powagą i masą wykrzykników nazywają punk rockiem, urażonych „śkejtów” którzy raz usłyszeli „Cichą Noc” Peji i mogą się uważać za ekspertów w dziedzinie hip-hopu (rap się skończył, moim zdaniem, na Kalibrze 44 i Paktofonice, dlatego nie tytułuję tych nowych kwiatów paproci w ten sposób). Nie brak też internetowych trolli i flamerów, którzy tak naprawdę nie wiedzą, co tam za cholerę robią, ale bluzgają i kłócą się dla zasady, bo, ekhem, „debata” (z łaciny – roztrząsać) jest bardzo trendi i dżezi.
Jednym z przedstawicieli ostatniego gatunku jest pewien osobnik, który absolutnie W KAŻDYM niusie poświęconym jakiemukolwiek muzykowi pisze, że owy grajek skończył się na Kill ‘Em All. Ogółem, facet korzysta z marnych prowokacji, żeby tak podburzyć tych nieco mniej humorzastych. Ale w sumie, to pisząc o nowych albumach i nowych twórcach, facet ma...
Ma rację.
Bo gdyby tak spojrzeć – ostatnio rzadko zdarza się, żeby coś wszystkich zaskoczyło na rynku muzycznym. Można rzec, że wszystko już zostało nagrane i możemy już iść. W zasadzie dosyć ciężko było mi to przyjąć do wiadomości – bo z jednej strony, mamy naprawdę piękne albumy, takie jak „Stadium Arcadium” Red Hot Chili Peppers, „10,000 Days” Toola, czy „Up In The Attic” Alien Ant Farm - a to i tak tylko trzy z tych genialniejszych wymieniłem. Ale, jakby nie patrzeć – wszystko już było. Bo jak tak czytam różne opinie w czasopismach i w internecie, to wszędzie przebija się chwalenie wszystkiego, że wybitne, że genialne, że boskie, ale ŻE NIC ORYGINALNEGO. Jakby tak popatrzeć – to takie słowa mają sens. O „Stadium Arcadium” czytamy, że super i WoGle, ale „Blood Sugar Sex Magik” to nie jest. No i racja – złotym atramentem w księdze historii można się ponoć zapisać tylko raz. O „10,000 Days” – wspaniałe, ale jakie wiekopomne, że do „Lateralus” – ba, że nawet do „Aenigma” – startu nie ma. Też prawda. „Up In The Attic” – świetne, ale wtórne. Czyli na łeb nachodzi od razu, że do „ANThology” czy nawet „truANT” się nie da porównać.
Jest też druga strona medalu – branżowe knoty, o których pisze się, że są... ORYGINALNE, ale NIE DORASTAJĄ DO PIĘT POZOSTAŁYM PŁYTOM. Paradoks, prawda? „Los Się Musi Odmienić” Kazika – słabe, na siłę zmieniany styl, w porównaniu z poprzednimi płytami to dno. „Poligono Industrial” Kultu (żeby daleko nie szukać) – „nie brzmi jak Kult”.
Czyli jak to, do cholery? My szukamy oryginalności, ale jak to dostajemy, to psioczymy?
Nic z tych rzeczy. Te płyty są po prostu słabe i nie było pomysłu na ich stworzenie. Czyli mamy wyjaśnienie.
Na tym muzycznym światku jest jeden problem – ciężko nagrać coś oryginalnego, żeby brzmiało na poziomie. Płyty nie sprzedają się z powodu idei zawartej w muzyce. Nie ma szans. Tu trzeba szukać sposobu, żeby klient połknął przynętę na wtórnym haczyku – jak to zrobiła Metallica swoim „S&M”. Jasne, to samo, niby zwykły „lajw”. Ale przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej. I chwyciło. Albo jak Godsmack z „The Other Side” – zbiór utworów, ale w wersji akustycznej. Też się spodobało, chociaż mniej. Albo tak jak grupka tych wrażliwszych, młodych wokalistek, które sięgnęły po klasykę. Gershwin, The Beatles, Bacharach, David Bowie i nagrały „Rendez-Vous On The Jazz Boulevard”. Jasne, nowe wersje – ale jak to brzmi!
A jednak mimo ponurej refleksji, że nie ma już nic oryginalnego, zdarzają się muzycy, którzy walą prosto w twarz. Że wspomnę Gnarls Barkley, których „St. Elsewhere” jest chyba najoryginalniejszą i najdojrzalszą muzyką niepoważną w ostatnim czasie. Albo Bloodhound Gang, którego się nie słucha dla wartości dźwiękowych, tylko żeby parskać śmiechem w trakcie każdej zwrotki (ktoś pamięta „Hooray For Boobies”?). Czy też Arctic Monkeys – indie rock, którego zazwyczaj nie trawię, ale ci panowie znaleźli doskonałe sposoby na wylansowanie się i przede wszystkim potrafili nagrać coś, co stało się światowym fenomenem na miarę The Beatles, przy okazji grzebiąc w matce ziemi Oasis ilością sprzedanych albumów. Jest również Nelly Furtado, której „Loose” jest bardzo melodyjną i najdojrzalszą kreacją w jej karierze.
Zawsze można też liczyć na zespoły mathcore’owe, które chyba nigdy się nie skończą. Jasne, kapele będą padać, bo to nieuchronne. Każda kiedyś padnie. Ale będą nowe – albo powstałe z gruzów tych dawnych, albo nowe twarze.
Rap zaś potrzebuje zbawiciela – wspomniany Gnarls Barkley to jednak nie rap, nadzieja w Young Maylayu szybko padła, a Snoop Dogg poszedł w absolutną komercję i nagrywa, nagrywa, nagrywa wesołe, pozbawione ikry pioseneczki z gwiazdeczkami Bravo. Swoistym dobrem w trakcie tych lat chudych mogą się okazać The Mitchell Brothers – duet dwóch Anglików, którzy wpadli na genialny w swej prostocie pomysł. Nagrali na płycie „Sorted” ze swoim własnym językiem i akcentem utwory murzyńskich raperów, do tego kombinują z muzyką krajową. Jeśli nie zabraknie im pomysłów, zostaną mesjaszem gatunku po następnych płytach. Jeśli ograniczą się do jednego stylu – skończą jako gwiazdki sezonu.
Ale czy wszystkie gatunki i podgatunki się wyczerpały? Skądże znowu. Nadal za mało odwagi mają artyści, by zawodowo grać z orkiestrami symfonicznymi (symphonic metal nie jest ani oryginalny, ani dobry. Nadal pamiętam list otwarty Nightwisha, kiedy to muzycy próbowali udawać osoby grające dla idei i wyższego celu. Tanie zagrywki, tanie). Mieszanki gatunków to również przyszłość (pod warunkiem, że wezmą się za nie poważni ludzie o niepoważnych pomysłach).
Warto wierzyć w muzykę symfoniczną i soundtracki do gier i filmów – taki Vangelis, Jeremy Soul czy Inon Zur nie zamierzają się wyeksploatować. O autorze soundtracków do wszystkich Silent Hilli, Akirze Yamaoce, mówiono, że po trzech tak genialnych ścieżkach dźwiękowych może się tylko wypalić. I co? Czwarta część ma najlepszą muzykę w całej serii. Autorstwa Yamaoki. A następne gry w drodze.
Odnośnie polskiego rynku - przede wszystkim trzeba zasunąć banałem i lansować młode talenty. Polska jeszcze dojrzewa do muzyki – z muzyki rockowej przeciętny człowiek niesiedzący w temacie wymieni najwyżej Kult, w przeciwieństwie do mieszkańca USA albo Anglii. Z jazzu – Annę Marię Jopek, co trzeci Dorotę Miśkiewicz. Z hip-hopu – WWO albo jakieś śmieci do natychmiastowego wyśmiania jak Mleko. Trzeba się wziąć za polski rynek, żeby było widać dobrych artystów. Behemoth i Vader nie znaleźli miejsca na polskiej scenie, więc obydwie grupy poszły na zachód i tam zrobiły karierę. Ale czy tędy droga? Takie Lao Che, jedna z ambitniejszych grup muzycznych w naszym kraju, należy do muzycznych elit, ale nadal jest undergroundowe. Paradoks. A potem się dziwimy, że nowi artyści mówią, że „muzyka polska nie jest warta uwagi”, a Fryderyki stają się żałosnym auto-pośmiewiskiem, gdzie jednym się klaszcze, na drugich gwiżdże, a jak ktoś wstanie i wygarnie do mikrofonu, co sądzi o zachowaniach takich ludzi, to mu każą zadek na ławie posadzić. Narzekamy na własną muzykę, że jakoś nie taka jest, że nieładna – ale jak coś przyjdzie z zachodu, niemal identyczne, to się dziennikarze nie mogą wypłakać z zachwytu. Mimo, że słyszeli już to samo w wykonaniu polskiego artysty.
Tym optymistycznym akcentem kończę.
Zapraszam do dyskusji!