Na zlot przybyłem niezapowiedziany i wbrew mym woodstockowym planom. Nie żałowałem jednak ani przez chwilę, bowiem, jak już zostało powiedziane, zlot był niezwykle udany, jeden z lepszych wrocławskich. Jaskiniowcami obrodziło, choć, jak rzadko, Stolica pozbawiona była swej reprezentacji (ich błąd). Z pogodą było już nieco gorzej, choć przynajmniej uniknęliśmy przegrzania. Dyskusje toczyły się bardzo zróżnicowane, od Trybunału i kwestii technicznych, poprzez kinematografię, Gombrowicza, poezję, pierdzących krasnoludów i głębię literatury fantasy (przy której to dyskusji towarzystwo podzieliło się na dwa obozy, patetyczny i fekalistyczny), na Tibii zaś i kuturze amerykańskiej skończywszy.
O godzine drugiej w nocy, gdy już posileni i zaopatrzeni w stosowne libacyjne płyny kierowaliśmy swe kroki ku kwaterze Coda zagadało nas dwóch autochtonów, w bramie spożywającyh ulubiony napój Inghama. Tematem rozmowy okazał się Jan Brzechwa tudzież inni polscy rymokleci. Przyznam, że nigdy żaden przedstawiciel szacownej społeczności spod piwnych budek nie zagadał do mnie na temat poezji, z czego wyniosłem konkluzję, iż Wrocław to niezwykle kulturalne miasto.
Osiadłszy w Pokoju Różowym kwatery Coda kontynuowaliśmy napędzanie koniunktury plantatorom chmielu, w którym to momencie następuje przerwa w moim życiorysie. O godzinie piątej z minutami stwierdziłem, iż niebosko spocony leżę w pełnym ubraniu na łóżku, po prawicy mając Farmerusa, w nogach Guineę, na oczach niemiłosiernie suche soczewki kontaktowe, takąż suchość w ustach, w trzewiach zaś produkty metabolizmu gotowe do opuszczenia mego organizmu. Oporządziłem się więc stosownie, po czym kontynuowałem ów średnio satysfakcjonujący wypoczynek. Dalej wszystko przebiegało podług relacji mych przedmówców.
A kibelek Coda jest naprawdę mały.