Reportaż
Białostockie spotkanie z fantastyką - cz. 2
uwaga: oryginalnie, tekst ukazał się ze zdjęciami, zapraszamy do kompletnego numeru (PDF)
Tullusion
Druga część reportażu z białostockich spotkań z fantastyką w relacji Moandora. W poprzednim odcinku wydrukowanym w 32 numerze “Czasu Imperium” autor skupił się na opisie samego konwentu oraz spotkaniu autorskim z Andrzejem Pilipiukiem. Ale nie można pominąć udziału innych świetności... i o tym teraz przeczytacie.
Spotkanie autorskie z Magdaleną Kozak
Kolejną literacką atrakcją zaplanowaną przez organizatorów Rycerzy Okrągłego Spodka było spotkanie autorskie z Magdaleną Kozak. Spotkanie z pisarzem zawsze jest ciekawym przeżyciem, dobrą okazją do skonfrontowania swoich wyobrażeń na temat jego dzieł z rzeczywistością, jak również okazją do zaspokojenia swojej ciekawości i wyjaśnienia wątpliwości, które nurtują serce po przeczytaniu książek autora.
Ale czasami spotkanie takie jest dopiero pierwszą stycznością z twórczością pisarza, tak jak to było w moim przypadku. Poszedłem na nie kierując się ciekawością osoby Magdaleny Kozak i nie zawiodłem się.
Początek spotkania był w iście filmowym stylu. Na salę wkroczyła grupa uzbrojonych po zęby komandosów, eskortująca naukowca niosącego w teczce, zdaje się, arcyważną szczepionkę (a może coś innego, fani Magdy Kozak zapewne odgadną na podstawie jej powieści).
Chwilę później okazało się, że wpadli w zasadzkę zastawioną przez inną zamaskowaną i równie dobrze uzbrojoną grupę, której na odkryciu naukowca zależało równie mocno. Wybuchła strzelanina i spore zamieszanie. Mogę się domyślać tylko, że były to frakcje walczące ze sobą w powieściach pisarki.
Chwilę później, gdy sytuacja została opanowana, dwóch zamaskowanych osiłków wprowadziło Magdę Kozak ze związanymi rękami i workiem na głowie. Posadzono pisarkę na krześle i, już pozwalając zobaczyć gdzie się znajduje, „proszono” o odpowiedzi na pytania.
Pewna bliska mi osoba stwierdziła, że książki Magdy Kozak, są bardzo męskie, jak na napisane przez kobietę. Na pewno jest w tym wiele prawdy. Wynika to głównie z pasji autorki i środowiska, w którym się obraca. Na spotkaniu oczywiście pytano Magdę o upodobanie do broni, skoków na spadochronach czy sztuk walki.
Trzeba Wam wiedzieć, że owa wielka fascynacja Magdy skokami spadochronowymi doprowadziła do tego, że ślub wzięła w powietrzu. A nie jest to, wbrew pozorom, takie proste jakby się mogło wydawać (pomijając oczywiście skoki na spadochronie). Ksiądz może udzielać ślubu tylko w kościele. W innych wyjątkowych sytuacjach należy uzyskać zgodę biskupa, którą młoda para w końcu uzyskała. Trzeba też znaleźć księdza, który potrafi skakać, co też okazało się do przeskoczenia, gdyż w kręgu znajomych Magdy znalazł się taki jeden nieco inny niż duchowni, do jakich się przyzwyczailiśmy w świątyniach.
Po dopełnieniu wszelkich formalności na ziemi ksiądz, pan i panna młoda w towarzystwie gości weselnych zapakowali się do wojskowego samolotu i na odpowiedniej już wysokości wszyscy opuścili maszynę ze spadochronami na plecach.
Takie wydarzenie oczywiście stanowi ciekawostkę, na którą zwabili się dziennikarze i ekipy telewizyjne. Niemniej jednak jest też wspomnieniem na całe życie.
Wróćmy jednak do książek Magdaleny Kozak. Na pewno są one, jak to już zostało powiedziane, bardzo męskie. I są też bardzo realistyczne, szczególnie, jeśli chodzi o opisy walk, strzelanin, akcji tajnych służb.
Magda ma wielu znajomych w jednostkach antyterrorystycznych i służbach specjalnych. Jej mąż (który jeszcze nim nie będąc zaraził Magdę skokami spadochronowymi) jest komandosem i miał spory udział w powstawaniu książek swojej żony. Jest zawsze pierwszą osobą, która czyta teksty Magdy. Potem robi to jeszcze wiele innych osób, które znają się na taktyce służb specjalnych, głównie znajomi z jednostek antyterrorystycznych. Możecie mieć więc pewność, że to, co czytacie w postaci Nocarza, Renegata czy Nikta, naprawdę oddaje w dużym stopniu realia pracy jednostek specjalnych, a nie jest tylko czystą fantazją kobiety zafascynowanej bronią.
Bronią… Magda Kozak ma w domu trzy sztuki broni – Glocka, Smith & Wessona (takie coś a’la Brudny Harry) i karabinek, czyli wszystko, na co pozwala pozwolenie na broń sportową. Zdobycie takiego pozwolenia to także nie lada wyzwanie i trzeba się nachodzić, spełnić wiele warunków, by w końcu móc sobie sprawić swój własny pistolet.
Spotkanie autorskie przebiegało w bardzo luźnej i przyjaznej atmosferze. Sama autorka obdarzona jest dużym poczuciem humoru, o czym świadczy choćby to, że pozwoliła się związać na potrzeby przedstawienia. Bardzo często odpowiadała żartem, z uśmiechem na ustach. Żałuje tylko, że nie czytałem do tej pory żadnej z książek Magdy Kozak, orientowałbym się nieco bardziej w tematyce poruszanej na spotkaniu.
Z widowni padło wiele pytań do autorki, np. czy bohaterowie książek mają swoje odbicie w rzeczywistości? Magda potwierdziła, w wielu przypadkach tak jest. Taki Okruszek jest kubek w kubek podobny do jednego z jej znajomych, zarówno z wyglądu jak i ze sposobu mówienia. Nie chciała jednak powiedzieć, o kogo chodzi.
Pytano również o to, ile czasu powstawały kolejne książki. Nocarz i Renegat zajęły autorce około 9-10 miesięcy każdy. Pisanie Nikta przedłużyło się do ponad roku. Na razie nie widać na horyzoncie kolejnej książki.
Magda, jak sama mówi, pisze swoje książki z pasji, wkładając w nie wiele siebie i swoich zainteresowań. A ponieważ pisarstwo jest dla niej tylko pewnym dodatkiem do życia, a nie głównym źródłem dochodów, nie musi się spieszyć z terminami. Idąc za zainteresowaniami Magdy, możemy podejrzewać, że następna książka, jeśli wyjdzie, na pewno będzie miała coś wspólnego ze spadochronami.
Wszystko dobre musi się kiedyś skończyć, spotkanie także choć trwało ponad godzinę szybko dobiegło do końca. Autorka oczywiście, co jest tradycją na tego typu imprezach, podpisywała swoje książki. Po spotkaniu udałem się coś przegryźć by wkrótce wrócić na główną atrakcję sobotniego wieczoru, czyli panel dyskusyjny z udziałem wszystkich zgromadzonych na konwencie pisarzy.
Źródła i wzorce w kreowaniu polskiej fantastyki
Grzędowicz, Kossakowska, Pilipiuk, Kozak i Komuda, piątka znanych i lubianych pisarzy przy jednym stole zgromadzona, by porozmawiać o źródłach i wzorcach w kreowaniu polskiej fantastyki. O wyznaczonej godzinie zebrali się już wszyscy z wyjątkiem Jacka Komudy, którego krzesło świeciło pustką.
Andrzej Pilipiuk jednak zajął się wszystkim, wybiegł z sali by zażegnać problem. Dało się słyszeć w korytarzu głośne „chodź warchole!” i po chwili obaj już pisarze wrócili do widowni i zajęli swoje miejsca.
Jacek Komuda prezentował się na tle pozostałej czwórki oryginalnie, ubrany w czerwony strój szlachecki, w pokaźnej czapce na głowie i z szabelką u boku.
Autorzy poruszali wiele zagadnień, które nie zawsze korespondowały z założonym tematem dyskusji. Pierwsze pytanie prowadzącego (które dało się przewidzieć) dotyczyło wzajemnych relacji fantastyki z tzw. mainstreamem. I tak jak przedstawiciele tego drugiego z lekką pogardą traktują fantastykę, tak fantaści w toku dyskusji nie zostawili suchej nitki na głównonurtowcach.
Głos pierwszy zabrał Andrzej Pilipiuk. Według niego „na mainstreamie narósł nowotwór krytyki literackiej, aż wreszcie go uśmiercił. I teraz ten nowotwór próbuje przenieść się na fantastykę”. Prywatnie jestem po stronie Pilipiuka, od dawna dziwi mnie (ale wielu zwykłych czytelników również) co krytyka literacka poleca, a co uważa za niewarte uwagi.
Andrzej Pilipiuk jest człowiekiem otwartym i bardzo komunikatywnym, który ma odpowiedź na wszystko. Gdy Komuda pochwalił się, że zrecenzowano jego książkę w czasopiśmie mainstreamowym, jako fantastykę, której w jego książkach jest tak naprawdę bardzo niewiele, Pilipiuk rzecze: „Ten rak krytyki próbuje się przenieść na fantastykę zaczynając od najmniej fantastycznego z nas, później przeniesie się na mnie a na końcu (tu wskazując Grzędowicza i Kossakowską) na Was, typowy beton fantastyczny”.
Padło jeszcze wiele argumentów wgniatających mainstream w ziemię. Najdobitniej wyraził to ostatecznie Andrzej Pilipiuk: „Powiedzmy sobie jasno. Szatan talentu nie daje, talent daje Bóg. To my jesteśmy ci prawi, uczciwi. A oni (mainstream) to jest pomiot szatana, demony!” – co wywołało wielkie rozbawienie publiczności. Przedstawiciele głównego nurtu, wg pisarzy, wręcz dyskredytują fantastykę, a czytelników gatunku porównują do odbiorców seriali.
Prowadzący panel dyskusyjny nieopatrznie zapytał fantastów, czy nie mają wrażenia, że ludzie postrzegają ich jako piszących dla pieniędzy. Pilipiuk rzecze do Komudy: „Daj mnie tę szabelkę” i postawiwszy ją ostentacyjne przed sobą, wymownie patrząc na prowadzącego, dodał: „Trzeba zadbać o jakość dyskusji”.
Ale już poważnie mówiąc zgromadzeni autorzy nie mają wrażenia, że to, że dostają za swoje książki honoraria jest czymś negatywnym. Jak się wyraził Grzędowicz: „Taka jest nasza praca, staramy się z całych sił, by dać czytelnikowi dobrą literaturę, dobrą rozrywkę, i za to bierzemy uczciwą zapłatę. Nie ma w tym nic zdrożnego”.
Wydawnictwo komercyjne, jakim jest Fabryka Słów nie otrzymuje żadnych państwowych dotacji, podobnie jak fantaści. Muszą więc utrzymywać się z tego, co napiszą. Jest tu pewne sprzężenie zwrotne, bo zarabia się dużo dopóki daje się z siebie wszystko i pisze dobre książki. Gdy zaczyna się fuszerka, czytelnik może się odwrócić, a w ślad zanim także strumień pieniędzy.
Pisarze mówią o sobie wprost: „Jesteśmy dobrymi rzemieślnikami”. I, jak słusznie zauważają, tacy ludzie, piszący po prostu dobrą, rozrywkową literaturę, są fantastyce potrzebni. Wielu zaczynało swoje fantastyczne podróże od zabawnych książek Pilipiuka, anielskich książek Kossakowskiej czy inkwizytorskiego cyklu Jacka Piekary.
Nie są to może arcydzieła literackie, ale każdy z tych autorów daje czytelnikowi w swoich książkach wiele radości. Wystarczy wejść do pierwszego lepszego Empiku czy innej księgarni i skierować się do działów z fantastyką, by już z daleka dostrzec mnogość tytułów Fabryki, pośród których nie brakuje oczywiście książek obecnych na spotkaniu autorów.
Pilipiuk twierdzi nawet, że dobra popularna literatura fantastyczna w większym stopniu przyczynia się do popularyzacji fantastyki jako gatunki, aniżeli pojedyncze książki wyższych lotów. Wyraził to w ten sposób: „Odpowiem przez porównanie. Wyobraźmy sobie rzemieślników, którzy lepią garnki. Zwykłe, normalne okrągłe garnki, które ludzie kupują na targu, do których się przyzwyczaili. Lepią sobie Ci rzemieślnicy te zwykłe, dobre garnki, aż nagle pojawia się wśród nich taki, który zaczyna lepić garnki fikuśne. Ludzie kupując zwykłe garnki, ale od czasu do czasu kupią też i ten fikuśny. I tak na dziesięciu takich Pilipiukach i Grzędowiczach jedzie sobie jeden Dukaj”.
Niezależnie co sądzić o książkach Andrzeja Pilipiuka, nie można powiedzieć o nim złego słowa jako o człowieku. Przez cały konwent był duszą towarzystwa.
Pojawiło się w trakcie dyskusji pytanie o wzorce fantastyki polskiej, korzenie i tradycję. Polska fantastyka, zdaniem pisarzy, wyrosła z fandomu polskiego. Jarosław Grzędowicz wspominał początki „Klubu Tfurcuf”, ciężkie czasy dla polskiej fantastyki w latach 90-tych, tuż po transformacji ustrojowej, kiedy wydawcy zachłysnęli się powszechnym dostępem fantastyki zagranicznej a nikt specjalnie nie chciał wydawać polskich autorów. Dochodziło wręcz do takich absurdów, że Polak, chcąc coś wydać, musiał pisać pod angielsko brzmiącym pseudonimem.
To, że fantastyka wyrosła z fandomu oczywiście jest równoznaczne, że każdy z autorów ma swoich ulubieńców, na arenie literatury światowej, którzy ich światopogląd na swój sposób ukształtowali. Najczęściej padały nazwiska wszystkim nam dobrze znanych mistrzów literatury fantastycznej typu Tolkiena, Lema i innych. Na pytanie o starych mistrzów fantastycznych AP odpowiada w swoim stylu: „No, fajne stołki po nich zostały”.
Jednak wydaje się, że Polacy nie czerpią zbyt wiele z Zachodu. Nasza fantastyka jest w dużym stopniu oryginalna, często wręcz swojska, można by rzec.
Andrzej Pilipiuk jednak widzi jedną rzecz, którą warto by z zachodu ściągnąć na polski grunt. „Ostatnio bardzo popularny na zachodzie jest taki gatunek zwany steampunk. Akcja tych książek dzieje się najczęściej w XIX wieku, w epoce przemysłu. Chciałbym to przenieść do nas i napisać książkę, której akcja osadzona byłaby np. w Warszawie. Jak już uda mi się coś takiego napisać i wydać w Polsce to będę sobie wycierał buty czapką Sapkowskiego, siedział na tym jego tronie i popijał wino z czaszki Grzędo… (śmiech na widowni) hmm, to może ja oddam głos komuś innemu”.
Wiele jeszcze tego wieczoru powiedziano. Być może macie wrażenie czytając tą relację, że wypowiadał się głównie Andrzej Pilipiuk, ale zapewniam, że wszyscy zabierali głos. Nie da się ukryć, że Pilipiuk jest człowiekiem szczególnym i wyróżniającym się w towarzystwie. Po spotkaniu można było podejść do autorów, podpytać ich o różne nurtujące rzeczy związane z ich pisarstwem. Oczywiście służyli również piórem i z chęcią podpisywali książki. Na tym dzień się zakończył i naładowany pozytywną energią po całym dniu u źródeł literatury wróciłem do domu by się wyspać i następnego dnia wrócić do Spodków na ostatni dzień konwentu i na spotkania z Mają Lidią Kossakowską i Jarosławem Grzędowiczem.
Spotkanie autorskie z Mają Lidią Kossakowską
Ostatniego dnia konwentu tłumy w Spodkach były już nieco mniejsze, jednak na spotkanie z twórczynią sagi anielskiej przybyła dość duża ilość fanów. Maja Kossakowska usiadła przy małym okrągłym stoliku w towarzystwie dwójki prowadzących, członków Białostockiego Klubu Fantastyki „Ubik”.
Pierwsze pytanie padło o plany pisarskie na najbliższy czas. Maja zdradziła, że pracuje nad najnowszą książką, która będzie nosiła tytuł „Upiór południa”. Na stronach Fabryki można już znaleźć jej zapowiedź. Książka zainspirowana została poniekąd jednym z dzieł Stephena Kinga, który wydał książkę składającą się z czterech mikropowieści.
W „Upiorze...” również odnajdziemy cztery historie, jak wspomina autorka „zupełnie różne, ale jednak znalazła się klamra, która je połączyła. Tym czymś okazał się specyficzny nastrój grozy oraz upał, gdyż wszystkie te opowieści rozgrywają się w gorących rejonach świata. […] Założeniem było, aby te opowieści były zupełnie różne, inaczej napisane, tak jakby każdą napisał inny pisarz”.
I tak pierwsza historia będzie się rozgrywała w Polsce, w późnych latach 40-tych, pisana trochę stylem Konwickiego.
Drugą opowieścią jest stylizowana na styl Chucka Palahniuka (którego „Fight Club” Maja bardzo sobie chwali) historia o dziwnych przygodach korespondenta wojennego w Afryce, uzależnionego od adrenaliny, o młodych żołnierzach uzależnionych od wojny. Maja, jak mówi, spotkała takich ludzi osobiście i pisała ten tekst na podstawie tych wyobrażeń.
Trzecia historia, napisana Faulknerem, rozgrywać się będzie na Dzikim Zachodzie, krótko po zakończeniu wojny secesyjnej.
I wreszcie ostatnia, chyba najbardziej mistyczna ze wszystkich, opowieść o losach żołnierza armii amerykańskiej podczas pierwszego konfliktu z Zatoce Perskiej. Bohater ponoć trafi nawet do zaświatów.
Maja zapewnia, że wszystkie te opowieści, będą miały w sobie dużo elementów fantastycznych. Niestety jak to często zdarza się autorom Fabryki Słów, książka w trakcie pisania rozrosła się na tyle, że będzie musiała zostać podzielona na dwie części. Pierwszego tomu „Upiora południa” możemy spodziewać się późną wiosną, czyli teoretycznie już niedługo.
Jest szansa, że do czerwca Maja skończy pisać kontynuację „Siewcy wiatru”, zatytułowaną „Zbieracz burz”. Prawdopodobnie książka trafi do naszych rąk jeszcze przed gwiazdką. Spotkamy w niej większość ze starych, dobrze nam znanych bohaterów, choć przybędzie też kilku zupełnie nowych.
Pojawiło się oczywiście w trakcie spotkania wiele pytań z widowni. Poniżej postaram się przytoczyć niektóre z nich.
Czy myślałaś o tym, by ilustrować swoje książki?
Maja twierdzi, że nie ma do tego talentu. A poza tym, gdyby się za to zabrała, byłoby to bardzo pracochłonne. Zaznacza jednak, ze chciałaby, aby jej książki ilustrowali profesjonaliści, a, jak dodaje, różnie to bywa.
Skąd się wziął pomysł na taki ludzki wygląd aniołów?
Według autorki, wzmianki o takich właśnie ludzkich aniołach można odnaleźć w Biblii. Jak sama mówi: „Są wzmianki, że gdy świat był młody aniołowie nadzorowali budowę świata, a potem zaczęli dostrzegać, że ludzkie kobiety są piękne i zaczęli wyprawiać z nimi różne fikołki, całkowicie nieanielskie”.
Czy Twoja praca magisterska była o aniołach?
Maja: „Nie, tematem były pochówki grzebalne w hetyckiej Anatolii w II tysiącleciu przed naszą erą.”
Czy lubisz przepisywać, poprawiać swoje książki?
Maja: „Nie, zdecydowanie nie mam takich pragnień. Aczkolwiek znam ludzi, którzy kochają grzebać w swoich powieściach, jak np. Kres”.
Na pytanie czy nie miała chęci zabić, w ostatecznej scenie Siewcy Daimona Freya, Maja stwierdza, że lubi swoich bohaterów i ciężko jest jej ich ukatrupiać. Jednak dodaje – „w opowiadaniach natomiast zdarza się jej robić różne rzeczy”.
Czy będzie wspólny projekt Grzędowicz-Kossakowska?
Maja: „Będzie” (odpowiada z uśmiechem).
Odpowiedź na ostatnie pytanie jest ciekawa. Więcej szczegółów ujawnił Jarosław Grzędowicz na spotkaniu wieczornym o godzinie 18, z którego relacja poniżej.
Spotkanie autorskie z Jarosławem Grzędowiczem
Spotkanie było ukoronowaniem „Rycerzy Okrągłego Spodka”. Późna niedzielna pora okazała się trochę kiepskim terminem na spotkanie literackie, przez co nie pojawiło się na nim tak wiele osób jak w sobotnie popołudnie u Andrzeja Pilipiuka. Niemniej jednak, kto był na pewno nie pożałował.
Wielu uważa Jarosława Grzędowicza za jednego z najlepszych autorów parających się współczesną polską fantastyką. Wszyscy doceniają jego doskonały warsztat pisarski i umiejętność opowiadania historii. O ten warsztat właśnie padło pierwsze, zadane przez prowadzącego dyskusje pytanie.
Jarosław Grzędowicz cofnął się pamięcią do dawnych lat i zaczął swoją opowieść: „Miałem w klasie w szkole podstawowej dwóch kolegów, którzy podobnie jak ja lubili pisać. Tak się złożyło, że jeden z nich nazywał się Rafał Ziemkiewicz a drugi Jacek Piekara. Wzajemnie sprawdzaliśmy sobie opowiadania. Ja dawałem swoje do sprawdzenia Ziemkiewiczowi, który oddawał mi je później całe pokreślone na czerwono różnymi uwagami. Potem on dawał mi swoje, które ja jeszcze bardziej pokreśliłem niż on mi”.
Dalej autor opowiada o początkach ich wspólnej aktywności w klubach fantastyki. Kluby takie dawnymi czasy zbierały się w kawiarniach, zwykle w okolicach jakiegoś większego działającego legalnie klubu, najczęściej stanowiąc jedną z jego sekcji. W czasach PRL, kiedy literatury fantastycznej, zwłaszcza zachodniej, zawsze brakowało, niezwykle ważny był wtórny rynek książki. Powszechnie wymieniano się książkami i później rozmawiano się o nich w kawiarni.
Raz w miesiącu odbywała się giełda książki. Każdy z klubowiczów przynosił egzemplarze, których chciałby się pozbyć z domu, które nie były mu potrzebne. Zbierano je wszystkie razem i licytowano. Jednocześnie każdy niemal klub fantastyczny miał swoją drukarnię, w której powielano książki.
Tłumaczono zagranicznych autorów, odbijano polskich. Potem to wychodziło w formie broszurowej i w ten sposób, dzięki takiemu procederowi fantastyka była w środowisku jako tako dostępna.
Państwo oczywiście zabraniało drukowania książek w taki sposób (nie mówiąc już o prawach autorskich), ale dozwolone były pewne formy drukowane, które nazywały się ładnie „materiały organizacyjne do użytku wewnętrznego”. Każdy klub oczywiście takie „materiały” posiadał, zawsze w liczbie stu egzemplarzy. Bohater spotkania wspomina, że zwykle było to dużo więcej, ale w papierach zawsze sto, ponieważ na tyle pozwalały ówczesne przepisy.
Nie wiem czy wiecie, istnieje takie coś jak instytucja knajpy fandomowej. W Warszawie, w pobliżu ambasady amerykańskiej znajduje się pub o nazwie Paradox Cafe. Niestety ostatnio właściciel tego niezwykle klimatycznego miejsca dostał wymówienie umowy najmu i prawdopodobnie kawiarnia zostanie zamknięta (lub przeniesiona w inne miejsce). Szkoda, że takie szczególne miejsca, których i tak nie ma za wiele, znikają.
Po kilku pytaniach prowadzącego Jarosław Grzędowicz został zasypany pytaniami od miłośników literatury zgromadzonych na widowni. Jedno z nich dotyczyło wspólnego projektu Grzędowicz - Kossakowska. Małżeństwo, co wcześniej już zdradziła Maja, planuje napisanie czegoś wspólnie. A będzie to… książka kucharska. Być może trudno uwierzyć, ale nie, to nie jest pomyłka.
Jarek z małżonką bardzo lubią gotować i pojawił się pomysł, aby zebrać najciekawsze przepisy, które w swoim domu wypróbowali i złożyć je razem w postać książki kucharskiej. Nie będzie to jednak zwykły podręcznik gotowania, jakich setki można znaleźć w księgarniach. Książka będzie ilustrowana i stylizowana na coś w kształcie podręcznika alchemii (tajemne wywary, kociołki, mikstury itp.).
Ponoć jest w Fabryce Słów taka seria zwąca się „Drewniany Rower”, w której wydaje się wszystko, co nie jest fantastyką, ale jest na tyle ciekawe, że wydawnictwu opłaca się to wydać.
Tytuł tej nietypowej książki kucharskiej, dzieli się z czytelnikami Grzędowicz, będzie brzmiał,: „Gastronomicon. Księga kuchni zakazanej”. Na pierwszy rzut oka widać nawiązanie do H.P. Lovecrafta. Książka będzie zawierała kilka rozdziałów o klimatycznych nazwach typu Kocioł czarownic, Opowieści z głębin.
Oprócz samych przepisów na smaczne dania, przed każdym rozdziałem zawarte będzie krótkie opowiadanie grozy. W ten sposób powstanie prawdopodobnie najoryginalniejsza książka kucharska w historii. Możemy się jej spodziewać w okolicach gwiazdki.
Poniżej znajdziecie jeszcze kilka innych pytań, z wielu jakie padło tego wieczoru. Pierwsze i najważniejsze w tej chwili dla wszystkich fanów Grzędowicza:
Kiedy ukaże się trzeci tom Pana Lodowego Ogrodu?
Jarek nie chce podawać żadnych konkretnych dat, bo książka jest jeszcze w trakcie pisania. I tak zakładał, że skończy ją pisać wcześniej, ale z różnych życiowych powodów cały proces się przedłużył. Jedyną odpowiedzią, jakiej chciał udzielić słuchaczom była: „Ukaże się w pół roku po tym jak skończę pisać”.
Jak mi jednak powiedział, jest duża szansa na to, ze PLO III ukaże się jeszcze w tym roku. Niestety, kto chciałby poznać od razu całość historii najprawdopodobniej się nie doczeka, bo zakończenie cyklu, z dużą dozą prawdopodobieństwa, zostanie podzielone na dwa tomy.
Co stworzyło kruka Nevermore’a z PLO?
JG: „Ja. Kruk dlatego, że jest to trochę stworzenie archetypiczne. W mitach skandynawskich są to kruki Odyna. Są często kojarzone ze śmiercią wojowników. Natomiast dlaczego Nevermore? Tu proponuje odwołać się do twórczości E.A. Poego”.
Dlaczego tak późno debiutowałeś?
JG: „Moim pierwszym debiutanckim opowiadaniem był tekst dla łódzkiego miesięcznika „Odgłosy”. Później pisałem inne opowiadanie od czasu do czasu je publikując. Natomiast jeśli chodzi o debiut powieściowy, to po prostu w na początku lat dziewięćdziesiątych nie było jak, bo wydawcy bali się wydawać polskich autorów. Dopiero później to się zmieniło”.
Czy z pisania można się utrzymać?
JG: „Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Jeden tak, inny nie. Odpowiedzi jest wiele. Na pewno trzeba pisać regularnie”.
Co po Panu Lodowego Ogrodu?
JG: „Jest kilka opcji. Mam w głowie kilka wyklarowanych pomysłów. To tylko kwestia tego, za który zabrać się najpierw. Być może horror, może co innego”.
Jarosław Grzędowicz jest co do swoich planów pisarskich tajemniczy, zupełnie przeciwnie jak Andrzej Pilipiuk, który wie już od dawna co będzie pisał przynajmniej do połowy 2011 roku.
Spotkanie z Jarosławem Grzędowiczem zakończyło literackie wydarzenia na „Rycerzach Okrągłego Spodka”. Bardzo mnie cieszy, ze taka impreza odbyła się w Białymstoku, oraz to, że organizatorzy planują uczynić ją cykliczną, co oznacza, że za niecałe 12 miesięcy odbędzie się ponownie. Korzystając z obecności pisarzy udało mi się zdobyć autografy na pięciu książkach Grzędowicza, dwóch Pilipiuka i jednej Kossakowskiej. Komudy i Kozak niestety nie posiadam na półkach, ale być może to się kiedyś zmieni.