Oberża pod Rozbrykanym OgremGry Wyobraźni - "Purgatorium [Gra]" |
---|
Architectus10.08.2018Post ID: 85196 |
Tuż po powrocie z dworu Hanowerczyk popędził do kuchni, aby przygotować swej wybrance zimny okład do przykładania na zasiniaczone oko. Wróciwszy do niej i wręczywszy kojący opatrunek chwycił ją w talii, uniósł w górę i zatoczył kilka kółek wokół własnej osi, uśmiechając się szeroko. Postawiwszy Kondorka na podłodze, obdarował uśmiechem także Garlanda i pogłaskał go po głowie, doceniając, że wzburzyło go skalanie jego godności. Choć wciąż pojawiały się jakieś trudności radowała go chwila spędzana z ukochanymi. Słysząc ustalenia dotyczące wizyty w zoo, zaproponował wspólne wyjście do najbliższego parku, aby pokazać Garlandowi i Joasi miejsca do których zabierał go jego świętej pamięci tata. Podzielił się z nimi również spostrzeżeniem, iż długi sen przypomniał mu jak spanie jest fajne, gdyż pozwala na jakiś czas zapomnieć o troskach. Szykując się na odwiedziny rewolucjonistów, przygotował warzywny gulasz wedle francuskiego przepisu. Chciał ugościć przybyłych jak również rozpieścić podniebienia swych bliskich. Każdego gościa powitał z szacunkiem, podziękował za toast i upominki. Otrzymawszy możliwość głosu omówił własne przypadki z warsztatu, w tym jak między innymi poznał Sørena Kürenbergera i Anshelma Vollblütera. Przypomniał o zdarzeniu z Carlem, opiece nad Garlandem i kluczostworkiem, związaniu się z Joasią. Przedstawił pokrótce trwające szkolenie z Anthonym Henrym Fordem, Wanną, Kostkiem i Fishem. Zawarł w tym swe wątpliwości, jakimi wcześniej dzielił się z wybranką swego serca. Opowiedział też o groźnej wizycie w Purgatorium. Na pytanie o tortury, stwierdził, że od wielu lat odczuwa katusze na co dzień, więc kolejnym może się poddać, mimo tego, że może ich nie przeżyć. Podkreślił jak w Pokojach zrozumiał brak swojej niezastąpioności. Przechodząc do znajomości Purgatorium, upewniwszy się, że Garland nie usłyszy jego wypowiedzi, które mogłyby być dla niego zbyt ciężkie, powiedział zebranym, że nie pojął metafizycznych reguł jakie obowiązują w Pokojach. Nie przypominają mu one opisywanych w książkach zaklęć, chociażby na zasadach używania magii dzięki twórczej wyobraźni, gdyż świetlista włócznia jaka zabłysła mu w dłoni podczas pobytu w katedrze i konfrontacji z ludzko-mechanicznej istotą nie była wywołana celowym nakierowaniem toku myśli. Z pytań o kostkowy wymiar, zaczął od zaskakujących anomalii w widzeniu, jakie zaczął doświadczać po powrocie do Berlina, w postaci człekokształtnych naczyń. Wyraził swe dociekanie, czy są one wywoływane wpływem Purgatorium, jak często one występują i czy miną. Kolejne z nich dotyczyło zagadnienia połączenia wędrującego po pokojach z Kostką, które przyszło mu do głowy zeszłej nocy. Wspomniał, że nawiedziła go paskudna wizja, po której zdecydował, że nie może więcej wchodzić do tego miejsca. Począł wyjaśniać, że jego osobiste uczestniczenie mogłoby doprowadzić do wytworzenia się energii wymazującej życie, a w tym zagłady ludzkości. W owej wizji, podczas przenoszenia się do pokoi bez własnej woli doprowadziłby do przeklęcia pokoi, którego treści nikt nie usłyszał, gdyż byłoby ono bezsłownym zbiorem emocji, jak w przypadku włóczni. Tylko on znałby obraz rzuconej klątwy. Że gdy mu się nie uda przeżyć, zjednoczy się z pokojami. Z ciężkimi ranami śmiałby się szaleńczo i wezwałby pokoje do pomocy. Wielkie kawały ścian, podłoża i sufitu odrywałyby się od miejsca bytowania i pełzły w jego kierunku, by łączyć się z jego wnętrznościami. Przyoblepiałyby się do jego ciała tworząc skorupę. Jego tors by się rozerwał, kark się skręcił, aż głowa opadła bezwiednie na jego ramię. Wygiąłby się nienaturalnie, żebrami do przodu, które zaczęłyby przypominać pionową paszczę. Powstające beztwarzowe monstrum rosłoby. Ręce i nogi jego ciała wykręciłyby się by przybrać kształt wielkich szponiastych łap. Natomiast na plecach na wysokości serca zacząłby formować się odwłok, jaki po kontakcie z podłożem zaczął kształtem przypominać ciało węża. Ręce i nogi oderwałyby się od pierwotnego ciała i z masą mięsa i kości przesunęły się w dół o jedną trzecią ciała powstającej istoty. Wszelkie ataki na powstającą istotę niszczyłyby jej cielsko, lecz kolejne odłamki pokoi dołączały się do niego, uzupełniając dziury. Po tych okropnych opisach Jörg westchnął, a następnie kontynuował wyjaśnienia, jakoby moce z Pokoi nie mogły mieć z nim kontaktu i przez to mógł jedynie pomagać drużynie na zewnątrz. Zdaniem mechanika, po przebytych purgatoryjskich doznaniach, rewolucyjny konflikt dostarczy kolejne śmierci i zrodzi następny konflikt, których kontynuacji nie widzi końca. Stwierdził, że nie pójdzie na kompromis, gdyż widzi rozwiązanie jedynie poprzez eliminację, a tego nie zamierza uczynić, ponieważ jego uczestnictwo może się skończyć zjednoczeniem z Kostką i ciągłą destrukcją. Po tym spodziewa się scenariusza ze zbuntowaniem się przeciw innym Kostkom, walką z nimi, bez zważania na ofiary istot żyjących w nich i poza nimi, usuwaniem ich, następnie usuwaniem życia na świecie, a na samym końcu samounicestwieniem - niczym niszczycielski cyklon, którego nie powstrzyma ogień, ziemia ani woda, z otępiającym bólem straty, na tyle silnym, że samemu by ją wywoływał. Byłby apostołem, który równocześnie jest jeźdźcem apokalipsy; aniołem śmierci wśród trzaskających kręgów szyjnych. Mechanik zważył jak naznaczenie uświadomiło mi, że może pomagać z zewnątrz, z doskoku - nieść pokój poprzez nieuczestniczenie, bo pokoju nie wygrywa się wojną. Głośno rozważył usunięcie się w cień, znając swoje miejsce, gdyż to jest dla niego konieczne, w przypadku kiedy uczestnictwo ze wszechmiar będzie kończyć się źle. Podzielił się poczuciem do czego jest zdolny i nie chce czynić niewybaczalnego. Jeżeli byłoby to konieczne, powróci do samotni sprzed wplątujących wydarzeń, by zgłębiać wiedzy na temat mechaniki pośród Wardburgów i Trabantów do końca swych sprawnych dni - w taki sposób się przysłużyć zebranym, bez bezpośredniego angażowania się. Wypowiadając się o odczuciach wobec zebranych, zauważył, że wśród nich staje się lepszy. Efektywniej brnie przez życie będąc przy kimś: kto mógłby zadziwiać; z kim można by dzielić się własnym ciepłem, a równocześnie kogoś kto spojrzy na niego z zewnątrz, poza jego myślami; kto swoją obecnością doda mu sił w trudnych momentach; kto sprawi, że życie staje się pełniejsze, z większą ilością uwznioślających treści. Dodał także, jako że się tutaj zebrali, to mogą omawiać co uznają za słuszne, ponieważ nie chce ich namawiać do konkretnych wyborów. |
Nitj Sefni16.08.2018Post ID: 85216 |
Po opatrzeniu ran Ottshelm czym prędzej udał się do Zamtuzu gdzie, jak mu doniesiono, mógł spotkać brata. Kamehameha, mimo słabego charakteru, dominuje w relacji nad swoim partnerem i jeśli przekonam jego, to Ernst nie będzie w stanie się sprzeciwić. Nie powinno być to trudne – król sam twierdził, że ma już dość sprawowania władzy i wolałby oddać się w pełni sztuce. Jednak pozostała jeszcze kwestia dziecka. Ja w przeciwieństwie do brata CHCĘ. To już samo w sobie powinno być wystarczającym powodem do przekazania władzy. A ponadto jako człowiek gotowy poświęcić się w całości trudnej sztuce panowania zdecydowanie lepiej sprawdzę się w tej roli. Kiedy Anshelm spotkał Kamehamehę po raz pierwszy powiedział mu, że ojciec zostawił testament, lecz nie wyjaśnił jaka była ostatnia wola Vollblütera seniora. Teraz mógł to wykorzystać. Jeżeli brat nie zgodzi się oddać władzy , nazista wyciągnie asa z rękawa. Zmyślony testament ojca, w którym przekazuje on władzę nad IV Rzeszą swojemu ziemskiemu synowi Anshlemowi Vollblüterowi. Z wolą ojca nie będzie dyskutował. - A tak poza tym trzeba będzie spytać Kamehamehę czy nie słyszał przypadkiem o tym całym Abaddonie.- Mruknął do siebie pod nosem. |
Fimrys24.08.2018Post ID: 85237 |
"Na potęgę Nidh-Perquunosa, czyżby w Nol-Lidlibie siedziało jeszcze pół duszy winnego już być martwym Aloisa?" Ostatnie chwile Lei były na tyle znaczące, że wszystkie części trójjedynego Sørena skupiły się na nich. Duch zaprzestał budowy świątyni w świecie oniryczno-mentalnym, Pielgrzym na swym ustonogim wierzchowcu żywo dzielił się spostrzeżeniami, a Lunatyk, jak to miał już w zwyczaju w przypadku śmierci,wykonał pentagram inkwizytorską laską w kierunku martwej Lei. Przez trzy sekundy jej agonii nie zrobił nic, zostawiając wszystkie działania widziane przez siebie z przyszłości innym, bardziej z nią związanym członkom grupy. -Niechaj twa nieśmiertelna cząstka opuści padół przywiązania i niech dryfuje przez Absolut. Teraz pozostała kwestia równie ważna, od której zależą być może życia pozostałej na szczycie części drużyny. Co więc należy uczynić ze Spalonym? Przedstawił się jako Nol-Lidlib, ale teraz wyraźnie obudziła się w nim cząstka chytrego żyda Aloisa, która ewidentnie nie pała miłością do Inkwizytora i reszty, która skazała go na śmierć w literackim dziele nazisty. A co najgorsze, cząstka ta poczeła tańczyć w celu wezwania sobowstóra. Ale Kürenberger miał już szalony plan. Spalony zdawał się składać z dwóch części: ludzkiej, zdegenerowanej cząstki świadomości Aloisa oraz bytu w postaci podobnej do Nol-Lidliba. Awersję wobec tłumacza wykazuje żyd, a nie cielesna manifestacja stworzona przez (o ile w tym wypadku można mówić o istnieniu ) istniejącego w zdefragmentowanym umyśle tłumacza Nidh-Perquunosa. Aby kupić sobie czas, a może nawet zapewnić bezpieczeństwo należy te dwie strony skłócić, by w rezultacie Nol całkowicie wyparł słabe resztki osobowości żyda. Gdyby plan wyszedł, może nawet byt ten zyskał by coś z majestatycznej samoświadomości Ruperta. Jakie to miałoby skutki dla drużyny nie sposób przewidzieć, ale Søren był całkowicie gotów podjąć ryzyko by ostatecznie pozbyć się tego niechcianego i uciążliwego już od początku członka drużyny. A w dodatku opcja całkowitego usamodzielnienia Nol-Lidliba była nad wyraz kusząca. W końcu taka cielesna manifestacja jest czymś ponad bezsensowną zabijaczkę i widowiskowość Purgatorium. Tłumacz pokładał dużo wiary w tym planie i za pomocą swej retoryki oraz inkantacji już prędzej opracowanego wyznania wiary - creda starał się wzmocnić walkę wewnętrzną Spalonego przeciw żydowi i dodatkowo nastroić go w kierunku oświecenia. -Credo in unum Nidh-Perquunos, omnipotentem factorem caelorum et infernorum, visibilum omnium et invisibilium -Usłysz mój głos, o Nol-Lidlibie. Usłysz wołanie opętanego Nidh-Perquunosem, pierwotną antytezą, negacją negacji, antyabsolutem, twym pierwszym poruszycielem. - Et in unum Dominum Nol-Lidlib, filium Nidh unifactum. Factum non genitum. Consunbstantialem Nidh. -Powstań i poczuj strumień nieskończoności, wyzwól się całkowicie z resztek ziemianina pętającego Cię w swej bezmyślności. Wstąp w bezkres wolności, wyzwól się z ograniczeń wymiaru w jakim przyszło Ci bytować i stań się sobą, jedynym, potężnym, współistotnym Nidh-Perquunosowi, Nol-Lidlibem! -Deum de Deo, Astrum de Astra, Limen de Lumine. Per quiem omnia facta sunt. -Udowodnij swe pochodzenie i wykreuj swe przeznaczenie. Zamanifestuj się tu, w Purgatorium i ukaż swą majestatyczną odrębność. Zmiażdż bezkresem swej woli nadanej przez Nidh-Perquunosa resztki kalającej twe dostojeństwo chorej osobowości żałosnego żebraka-włóczęgi żerującego na twej chwale. A przez Ciebie wszystko się stanie! Senne podróże Kürenbergera V Pielgrzym działał żwawo. Trzeba było wszelkimi metodami wzmocnić wolę Nol-Lidliba i wprowadzić go na drogę oświecenia. Przedstawił całość swego planu boskiej trójcy umysłu Meliasa, licząc na jakieś poparcie i wsparcie. Ta akcja wymagała jaknajwiększych nakładów woli i mocy, a od niej zależało życie drużyny, bo Alois okazał się potężnym graczem i moment nieuwagi i osłabienia w tańcu był jedynym, w którym mogło dojść do jego całkowitej anihilacji. -Najważniejsze jest zniszczenie resztek osobowości Żyda teraz, inaczej możemy mieć duży problem z walką. Postaraym się wzmocnić Nol-Lidliba, bo ten nie jest bezmyśnym bytem żądnym mordu, a połączenie z Nidh-Perquunosem daje mu znaczną potęgę. Nie mamy pojęcia, co dokładnie stanie się dalej, ale to ryzyko jedt korzystnym wyjściem dla nas. Czy jesteście w stanie w jakiś sposób wesprzeć Nol-Lidliba w walce z Aloisem? |
Xelacient24.08.2018Post ID: 85239 |
"Otto" za bardzo nie "odzywał się". Tak jak Anshelm nie kwestionował jego wiedzy chemicznej tak on nie kwestionował jego politycznego wyczucia. Zachował jedynie czujność, gotów wspomóc... siebie samego w chwili potrzeby. Przyszło mu o tyle łatwo, że jednak kraina przy drugiej wizycie zrobiła znacznie lepsze wrażenie. Jej mieszkańcy na ogół byli oddani hedonistycznej rozpuście, ale w chwili próby potrafili się zorganizować. Do tego doszło fachowe opatrzenie rany oraz złagodzenie bólu przez obywatelkę tej krainy. Tak, jednak pod pozorem chaotycznej tłuszczy skrywało się całkiem sporo organizacji. Dopiero na koniec swoich przemyśleń Ottshelm pomyślał sobie (czy właściwie Otto stwierdził do Anshelma), że potomkiem nie ma co się przejmować, bo zanim w ogóle będzie do sprawowania jakiejkolwiek władzy to wszystko może się zmienić. W tej chwili trzeba było się skupić na Kamehamehanie. Była szansa, że trafi do niego emocjonalna (i częściowo racjanolna) argumentacja, że taka podróż będzie dobra dla jego potomka, że da mu szerokie horyzonty, wielką wiedzą oraz wizję tego co będzie chciał robić w życiu. A jeśli będzie chciał zyskać władzę to cóż... będą się tym martwić później. |
Wiwernus28.08.2018Post ID: 85250 |
4 Październik Mechanik zauważył, że Garland podsłuchuje z zaciekawieniem niejasnej mu rozmowy, a poza tym jest markotny, odrobinę przerażony dziwnymi osobnikami oraz potrzebuje pomocy przy zaśnięciu, które zalecił mu „szwagier”, nie chcąc jednocześnie przestraszyć chłopca swoją niewiedzą co do reguł Purgatorium. Dziecko kojarzyło jedynie Forda, którego lubiło oraz szybko załapało kontakt z Zwierzakiem, reszta wydawała mu się jednak dziwna. Jorg poczuł, że musi wesprzeć dziecko w zaśnięciu. Zamknęli się w jego sypialni i uspokoił Garlanda swoją obecnością, pozwalając mu udać się do krainy snów. Ciszę, która na moment zapadła, przerwał dzwonek. Joanna podeszła do drzwi, jakby spodziewała się jeszcze jakichś gości. Chwilę krzątała się na korytarzu, przyjmując podarki i pozdrowienia od przybyłej grupki. Po chwili powróciła do pachnącego gulaszem salonu. Zgraja jaka jej towarzyszyła była co najmniej niecodzienna. O spotkaniu, które tego dnia miało miejsce można było powiedzieć wiele. Pokojowicze znali się nawzajem lepiej niż jacykolwiek berlińczycy mogli znać siebie, dotąd jednak ich kontakt z charonitami był ograniczony, więc rozpoczęła się seria interakcji i wzajemnego poznawania. W pokoju dało się wyczuć wyjątkowego rodzaju napięcie, które szybko gospodarz oddalił swoją nietypową manierą i obyczajami. To nie Kurenberger załagodził spór, lecz mechanik. Od tej chwili zaczęto snuć o wiele bardziej dalekosiężne plany, doprowadzając misterny plan obalenia Psa i podobnych mu demiurgów do bardzo precyzyjnej formy. W konspiracji knuto tak wiele i w tak metaforyczny sposób, że momentami mechanik czuł się obcy w tym środowisku, jakby nie do końca rozumiał mechanizmy stojące za rozgrywką w Purgatorium. Na szczęście miał Joannę, która dopowiadała mu co nieco, gdy wyrażał na twarzy wątpliwość, choć często opuszczała gości, aby zerknąć jak śpi jej braciszek. Tego nie zbudził ani dzwonek, ani następujący po nim hałas związany z kolejnymi przybyszami. Nowoprzybyli wyrazili zresztą zainteresowanie dzieckiem, które stanowiło źródło 95% aktywności kobiety podczas jej pobytu w pokojach. Niektórzy nawet chcieli zajrzeć dyskretnie przez uchylone drzwi do sypialni, kobieta jednak nie pozwoliła nikomu na niego spojrzeć. Po pierwsze, nie chciała go budzić, gdy w końcu zasnął snem twardym i spokojnym, którego tak mu brakowało. Po drugie, wolała dziecku oszczędzać wszystkiego co związane z pokojami. Uznała, że przelotne poznanie charonitów to i tak za dużo, błąd. Na pytanie o tortury, stwierdził, że od wielu lat odczuwa katusze na co dzień, więc kolejnym może się poddać, mimo tego, że może ich nie przeżyć. Podkreślił jak w Pokojach zrozumiał brak swojej niezastąpioności. To stwierdzenie spotkało się z odpowiedzią Forda, gdy ten zaprosił mechanika i Waltera na papierosa w kuchni Pringsheima. Ford zmarszczył brwi, jakby i z zachwytem, ale i wyrzutem. Emeryt również nie przeoczył jego utraty zainteresowania swoją osobą po staniu się jednością. Wymieniali się jeszcze długo uwagami, a mechanik nadstawił ucho, aby podsłuchać rozmowę Joanny i Otto stojących niedaleko. Odmieniała imię Nadim przez wszystkie przypadki, wypytując jak ten się ma, czy jest zdrowy i czy wciąż ma ją w swoim sercu tak jak ona jego. Darzyła przemilczanego dotąd mężczyznę, nigdy nie wspominanego, uczuciem równie silnym co mechanika, choć innym. Pringsheim zresztą wszedł w interakcję z chemikiem i mógł go wypytać o co tylko zapragnął, także o tajemniczego ciemnoskórego. Podobnie było z tłumaczem, wyraźnie odmienionym od ich ostatniego spotkania, od którego dało się wyczuć graniczący z szaleństwem geniusz - i to jeszcze wtedy, gdy mężczyzna był w wyjątkowo słabej dyspozycji! Ford zdradził dyskretnie, że ostatnio zapanowało między nim, a wybrańcem niezgoda. Klinem wbitym między niego, a tłumacza była kobieta, niejaka Beata. Kobiety komplikuję wiele wspomniał Ford, obejmując i całując w czoło swoją egzotyczną piękność. Miał rację, Joanna jeszcze długo robiła mu wyrzuty, że zdecydował się wspierać, nawet jeśli z zewnątrz, Rewolucję. Pozostała przy treningach opartych na formule Kota – na wszelki wypadek – ale nie chciała ryzykować, a jej entuzjazm do Forda opadł zauważalnie. W tej chwili liczyło się dla niej tylko bezpieczeństwo Garlanda i przełamanie jego traum. Zaś Melias… Cóż… Szczyty Dondoryjońskie Śmierć Lei wywołała spore zamieszanie, które z perspektywy tego czym stał się Alois/Nol-Lidlib było co najmniej niepokojące - Walter i (M)Elias mogli zareagować nieprzewidywalnie, Elektra rzuciła się w jego kierunku za profanację "zwłok" (jakikolwiek był sens działania tej impulsywnej istoty), a Hitler odleciał. Bezpiecznym było wykorzystanie atutowej karty, o której egzystencji przypomniał pełen radości w tej tragicznej chwili sobowtór. Spazmatyczne, nerwowe pląsy Spalonego zatrzęsły całą górą, mobilizując Tłumacza do przejęcia inicjatywy.
Taniec przerodził się w spazmatyczny amok i wymachiwanie mackami w losowych kierunkach, a zakończył gdy te skierowały się ku sobie, zaczynając rozdzieranie własnej powłoki fizycznej i jej permutowanie. Autodestrukcyjny spektakl zakończył się wyłonieniem z mięsistej, obłej brei dwóch sylwetek - oparzonego boleśnie Aloisa oraz Nol-Lidliba, w postaci podobnej Abbadonowi w jego formie szarańczy. Alois nie został wyparty czy unicestwiony - za równo ze strony Nol-Lidliba czy siebie samego. Uświadamiając sobie - dzięki słowom i rytuałowi Guru - jego dwoistą naturę, zaczął walkę próbując udowodnić swoje (nie)istnienie. Nie ma znaczenia czy miał rację czy nie - pochłonięty walką o utrzymanie się jako jedność wyrwał się z amoku i (częściowo) szaleństwa, wyodrębniając się z ciała potwora. Dowodząc swojego (nie)życia poczuł, że naprawdę żyje. I dalej kwestionował wszystko wokół z przymrużeniem oka traktując sen lub niebyt w jakim się znalazł, ale bez przekonania, które nabył po traumach w pokojach wewnętrznych. Spojrzał z nienawiścią na tych, którzy go spalili i sięgnął ku kuszy (mniejszej, tej zdobytej jeszcze w Pokoju Narodzin). Chwilę celował w tłumacza, gardząc nim najbardziej ze wszystkich swoich oprawców, jednak powstrzymał się przed wystrzeleniem. Czysta czerń nurtu pochłaniająca wszystkie kolory i ciepło niczym czarna dziura objęła go niczym całun przez kilka sekund. Nienawidząc i pragnąc zemsty, czuł, że żyje. I chciał żyć, więc nie miał zamiaru pozbyć się źródła swoich cierpień. Zresztą, chciał zaznać jeszcze więcej, a poza tym Elektra zainteresowała się transformacją kochanka, jakby ten zaskoczył ją kurczowym trzymaniem się życia. Zadany przez nią ból zresztą był nie gorszym argumentem za egzystencją Aloisa od wywodów i czarostwa tłumacza w myśl zasady, że śmierć nie jest żadną karą dla podmiotu doznającego, który po niej doznawać nic nie może. Po tych słowach rzucił się do ucieczki w kierunku drzwi, przez które jeszcze niedawno wymknęła się Niema, dalej ignorowane. Wskoczył do środka i za nim zareagowali, zniszczył przejście prowadzące do niego od wewnątrz. Bał się tkankowego świata, bał się kryjącej w nim Niemej, ale zdawał się być znów silny i pewny siebie - Soren odrodził go, choć nie do końca takie były jego intencje. Tłumacz zrozumiał go! IV Rzesza Jest świt zauważył dopiero Ottshelm, przypominając sobie pamiętne, jak się teraz okazało przewrotne słowa Daniela i jego wymagania. Do świątyni rozkoszy ciała i umysły w ustach dwóch wielkich posągów Ottshelm dostał się, używając czekającej już na niego karocy ciągniętej przez najbardziej sprawne fizycznie inkuby. Po raz kolejny spojrzał na kolosa ukazującego jego prawdziwego ojca, poprawił muchę - w końcu dowód jego pochodzenia - oraz ułożył sobie w głowie po raz ostatni argumentację. Znów poczuł przyjemne zapachy i ujrzał seksualne odcienie udekorowanego w antycznym stylu przybytku. Mijał pierwszych strażników i pomniejszych gości, wzbudzając ogromne poruszenie i zdziwienie, by w końcu wkroczyć do miejsca, gdzie znajdowały się drzwi domagające się wywodu dotyczącego wolnej woli. Lokacja przepełniona była dworskimi dostojnikami, członkami rady, westalkami niższego i wyższego rzędu oraz przede wszystkim licznymi gośćmi Kamehamehy ze wszystkich pokoi i reprezentantów sojuszniczych filogildii. O ile ci ostatni jak na swoje mentalne standardy i preferencje zachowali względny spokój, o tyle cztery rasy wprost oszalały. W średnim wieku, jednym okiem błękitnym i jednym stalowym (jak u Kamehamehy!), wyższy, ze wszystkimi bliznami Otto i Anshelma, złotą muchą i choć początkowo przypominający raczej chemika, to z czasem nabierający cech nazisty - Ottshelm intrygował. Wydawał się być niezrozumiałym, niezwykle pięknym zjawiskiem. Kilku pobliskich satyrów i nimf zaczęło go całować po rękach, starając się objąć rozumem skale jego "piękna" i oddać mu należny hołd. Pobudzony i nabierający odwagi, rozejrzał się po komnacie, szukając sojuszników. Nacja obowiązku sprzeciwiała się oddaniu władzy i w tym zakresie była bardzo radykalna, aczkolwiek mało liczna (jak i niezbyt liczne były myśli Kamehamehy o panowaniu) i nazistę raczej przyjęła ciepło - był sygnałem, że duch Anshelma symbolicznie przetrwał, nie jest źle i trzeba wrócić do pracy. Nacja artystycznej wolności, byty utworzone z pragnienia spokoju i rozrywek Kamehamehy, zdawała się kurczowo trzymać myśli, że Ottshelm jest dobrym materiałem na drugiego władcę, oczywiście jeśli przymknie się oko i skupi na jego symbolicznym znaczeniu niż jako rzeczywistym Anshelmie. Ten prosty podział jednak nie wyczerpywał wszystkich niuansów i grupek, które powstały na dworze i wśród poddanych. Wyraźnie zarysowały się formacje, które pragnęły w tych ciężkich chwilach reform, a swojego wymarzonego władcę upatrywały w jego krwi i pochodzeniu. Z tymi było gorzej niż z bytami powstałymi z woli "..." braciszka. Te wolące mieć władcę w postaci kogoś ich gatunku preferowały półinkubiego Kamehahę i jego szarego namiestnika, zaś miłośnicy czystej krwi zdawali się być rozczarowani jej rozrzedzeniem przez połączenie z chemikiem oraz jakąś dziwną manifestacją bytu z czarnego nurtu o wyczuwalnie ojcowskim charakterze. Ottshelm zdał sobie sprawę, że polaryzujące się społeczeństwo nie było wcale chętne kompromisowi w postaci dwóch władców i nie pragnęło ustępstw. Z legalistami było niewiele lepiej i to za równo tymi interpretującymi "najstarszego syna" jako pierwszego i poczętego w Berlinie, jak i dłużej egzystującego oraz zrodzonego w pokojach przemiany. Na tych drugich mówiono często, że są motywistami, gdyż niekiedy podkreślali, że zrodzony z czystej woli (i lędźwi) Kamehameha nie powstałby bez żądzy Stalookiego Seniora, zaś co do Anshelma nie można mieć nigdy pewności. Poza tym, wyczuwali, że w Ottshelmie mało zostało z krwi ich Pierwszego Króla (nawet jeśli nigdy nie panującego) i tych przekonałby tylko testament rzucający nowe światło na zapisane na podstawie lakonicznych słów Kamehamehy, domysłów i interpretacji prawa opartego na tradycji. Z czterech gatunków wyraźnie przeciw Ottshelmowi były ogniotaury i inkuby. Płomienie nadal miały za złe ambaras związany z Carlem i jego ratunkiem, zresztą jak się okazało od jego młota ugaszeni zostali dwaj wielcy przedstawiciele tego gorejącego gatunku. Powietrzny żywioł zaś podburzony był przez Ersta. Źle? Było jeszcze gorzej niż początkowo uznał. Najwyraźniej doszły do IV Rzeszy pierwsze plotki o rewolucji Anshelma, którą zakończył tak szybko jak zaczął i to jeszcze wyprowadzony w pole przez niejaką Amelię. Wywołało to ogromny dysonans poznawczy. Nie rozumiał do końca w jaki sposób dowiedziano się tak szybko za równo o jego porażce, jak i obietnicy złożonej literackim bytom oraz rewolucji oficjalnie rozpoczętej przez Kota. Wiedział jednak, że wyprowadzenie w pole przez "pisarską córkę" mści mu się. No i pozostały jeszcze trzy filogildie, u których Kamehameha był frakcjorem. Dozniarze uznawali jedynie doświadczenie za źródło poznania, a przede wszystkim zmysły, uznawali zaś przyjemność za równoznaczną szczęściu i cel każdej istoty. Anshelm do ich filozofii pasował, zresztą nie raz dawał wyraz zadowoleniu, gdy przemierzał IV Rzeszę, choć Otto był niczym kotwica, która blokował entuzjazm filogildii względem Ottshelma jako ten bardziej pragmatyczny i oziębły. Instynkciele zdawali się traktować wieloiteracyjność Anshelma za sprzeniewierzenie się narzuconej przez przeznaczenie roli i zestawowi cech, którymi kierując się, byłby spełniony. Syn i Ojciec mieli być dla Pisarza przeszkodą. Byłoby to szczególnie zabawne, że podobny rozdział osobowości wykazywał Melias i ten był swego rodzaju bożkiem odłamu tej dziwnej filogildii, a nikt nawet nie podejrzewał, że czystość jego działań wywodzi się z chaosu w jego trójdzielnej jaźni. Zresztą Instynkciele wypytywali o Meliasa i utworzoną z nim relację, co mogło zaważyć na ich poparciu dla Ottshelma. Chaosyści mieli inny pogląd, zmienność istoty, którą oglądali, zachwyciła ich. Dla tej grupy porządek był stanem nienaturalnym i wymuszonym, a wszystko zawsze wracało do stanu pierwotnego - nieuporządkowanego i niekontrolowanego chaosu. Ottshelm mógłby stanowić jego symbol, przynajmniej według jednej z interpretacji.
- Anshelm... to ty? - Kamehameha nerwowo strzelił slipkami i podbiegł do braciszka, by uścisnąć go. Gnozyci oddalili się usłużnie. - To ty? Nie było melodii. Nie było, ale... Faktycznie nie było, leciała za to w tle melodia Lei, właściwie identyczna co ta Carla. To stanowiło dowód na to, że Pies nie traktuje nazisty jako ostatecznie straconego, ale to była tylko jedna z wykładni. Dozniarze i Instynkciele wskazywali, że i zmysły, i przeczucie wskazują na to, że Ottshelm jest daleki od bycia Anshelmem. Kamehameha podzielał ten pogląd. Kilka siwych włosów zdobiących jego pompadour pomnożyło się, a w jego oczach pojawił się szczery żal, aż wpadł w objęcia ukochanego, który z nienawiścią spoglądał na Otto. Kamehameha opadł na moment na jeden ze stołów zastawionym jedzeniem. Taksował Ottshelma z wyraźnym podnieceniem jego fizjonomią, smutkiem po stracie ukochanego braciszka i żalem, że to co z niego zostało, znalazło sobie ojcowskie zastępstwo w abstrakcyjnym i obcym bycie. DerNazi Chemikera zresztą - oprócz połowy dworu - taksowały również manifestacje ideału Otto oraz Nadima, przy czym ta pierwsza gładziła swój ciężarny brzuszek i rozmawiała o czymś z nie mniej błogosławionym abstrakcyjnym ideałem Goebbelsa. Kamehameha kiwnął głową, pocałował ukochanego i pociągnął za sobą Ottshelma do epatującego seksualną pomieszczenia, w którym skryli się za zasłoniętymi kotarami. Dopiero wtedy dał upust swoim emocjom i rozpłakał się, całując jednocześnie nazi-chemika w jego usta. Namiętnie. Gdy w końcu oderwał się od brata, wysłuchał argumentacji Anshelma. Dziecko Kamehamehy dziedziczące jego cechy i pragnienie wolności miałoby nie być szczęśliwe, jak ojciec, w swojej roli. Lepszym było wychowanie pociechy na artystę. Do tej myśli Król przychylał się. Anshelm (Ottshelm) lepiej nadający się i pragnący roli władcy? Tak, z tym też Kamehameha się zgodził. Wyszli z pomieszczenia i gdy znaleźli się znów w zasięgu dworu, Ottshelm sięgnął do kieszeni, próbując zmaterializować testament.
Podniósł triumfalnie rękę i ukazał postrzępiony, pożółkły i spisany krwią pergamin. Słabo zachowany i zniszczony, ale dający się odszyfrować. Nie zdążył nawet rzucić okiem na treść, którą utworzył i nie był wstanie oszacować jak powiodło mu się w fałszerstwie. Kamehameha przechwycił testament, przeczytał i puścił w obieg, pozwalając zapoznać się z jego treścią wszystkim w pokoju. Po twarzach członków dworu dało się wyczytać, że są co najmniej zmieszani i... nieprzekonani. Kwestionowano treść testamentu - jego autentyczność i jednoznaczność w przekazie, a poza tym wciąż nie wierzono w to, że Ottshelm to przede wszystkim Anshelm, który był wybranym na dziedzica Stalookiego Seniora. Trudno było się spodziewać, że ten przewidzi egzystencję istoty takiej jak Ottshelm i uzna ją godną swojej spuścizny. Kamehameha był wykończony sytuacją, przed którą stanęli, widać było jednak, że pragnie porażki i uznania praw przyrodniego brata. Wiedział jednak, że przy całym filozoficznym dorobku swojego narodu nie przeskoczy statku tezeusza jakim było jestestwo Anshelma w obecnej formie i nie uwiarygodni go. Chwila amoku władcy i krępującej ciszy dworu. I wtedy tłum uaktywnił się, wiedząc w jaki sposób rozwiązać problem, przed którym ich postawiono. Wybory! Wybory! Wybory! Demokracja! krzyczano, a chemik składający się z populacji pochłanianych przez nazizm pijawek swego rodzaju odbił się w trójumyśle niczym czkawka, niby rozbawiony. Wybory, w których musieliby udowodnić kim są. Wybory, w których ich główny rywal chce przegrać. Wybory, w których głos zdobywa się w łożu, co zwiastowało przed nimi niekończącą się orgię wyborczą. Ogrom stronnictw, gatunków i filozofii. Wszystko to z kampanią wyborczą, podczas której Ottshelm będzie przebywał w Berlinie, podczas gdy Kamehameha będzie miał dwa razy więcej czasu na działanie. Szara Eminencja była dziwnie zadowolona z obrotu sytuacji, a jej chytry uśmieszek zwiastował kłopoty w wyborach, których przegrać się teoretycznie nie dało. ? Wiedział, że zostaje wystawiony na bolesną próbę. Kobieta taksowała go przeszywająco, zerkając co jakiś czas na charonickie trumny oraz sprzęt AGD, w którym nie mogła jednak dopatrzeć się żadnych nieprawidłowości. Joannę nawet jej milczenie zaczynało łamać, a gdy czerwone ślepia spod karmazynowych lenonek zatrzymały się na sypialni, w której drzemał Garland, francuzka spociła się mimowolnie. Postać w czerwieniach znów skierowała wzrok na drzwi prowadzące do sypialni, wywołując względem nich niemal fizyczną presję. Wydźwięk tego gestu był równie niepokojący, co oczywisty i jasny. Sięgnęła do kieszeni, wyjmując dwa zapakowane w oleistą folię cukierki. Po tych słowach zniknęła. Joanna rzuciła się do sypialni, sprawdzając czy wszystko w porządku z jej braciszkiem. Ten spał w najlepsze. Ford przybył godzinę później, z rutynową i dosyć krótką wizytą. Bał się zdemaskowania, więc ograniczył swoje wywody, choć i tak skończyło się na ekspozycyjnym słowotoku, w którym tak był rozmiłowany. Najwięcej mówił o zbliżających się torturach ze strony kobiety w czerwieniach i podtrzymywał mechanika na duchu, jednocześnie nie zdając sobie sprawy, że ta nawiedziła już mieszkanie Pringsheima. Naciskał, więc Joanna zamknęła się w sobie, nie mogąc nawet wydusić nazwy znanego już jej lokalu. Zrobiła się czerwona i próbowała nie dać po sobie poznać, że uginają się pod nią nogi - tak bardzo bała się zdemaskowania jej prawdziwych intencji. Uścisnął Joannę, uścisnął jej wybranka i ruszył do wyjścia, znikając tak szybko jak się pojawił. Kondorek upewniła się, że zniknął, zamknęła starannie drzwi i osunęła się wzdłuż nich. |
Tabris4.09.2018Post ID: 85260 |
-Panie Schiaście… czy zna pan jakieś metody… by przetransportować ten przeklęty obraz możliwie szybko? Jakieś tajne przejścia, ukryte pokoje… cokolwiek. Albo sposób by wytropić tego strupa?
|
Nitj Sefni19.09.2018Post ID: 85301 |
Ottshelm odwrócił się plecami do brata, spoglądając w twarze zebranych w Zamtuzie ogniotaurów, inkubów, nimf i satyrów. Chciał swoją postawą dać wszystkim do zrozumienia, że nie mówi teraz do króla, dworu czy rozmiłowanych w filozofii elit. Mówi do ludu. Do obywateli IV Rzeszy. A mówił głosem donośnym i nieznoszącym sprzeciwu. Ottshelm był świadomy uzasadnionej krytyki wobec jego nowej „formy”. Zarzucano mu, że zostało w nim za mało Anshelma. Musiał się do tego odnieść w swojej przemowie i spróbować przekonać nieprzekonanych. Vollblütanie dowiedzieli się też o nieudanej rewolucji przeprowadzonej przez Anshelma w Bibliotece Losu. Sprawa była kontrowersyjna i nikt nie wiedział o niej zbyt wiele, więc była idealnym tematem do szkodliwych wizerunkowo plotek. Nie można było tego tak zostawić. Książęco-nazistowski aspekt Ottshelma nie miał zamiaru wdawać się w filozoficzne dysputy z filogildiami. Mając na głowie politykę, wolał to pominąć lub zostawić aspektom Kamphausenowskim. |
Xelacient20.09.2018Post ID: 85304 |
Otto, czy właściwie Ottshelm wraz z innymi wybrał się w odwiedziny do Joanny. Jako upominek przyniósł dobrej jakości perfumy, jedyna rzecz na której się znał dzięki swojemu zamiłowaniu do chemii i która była adekwatnym podarkiem dla Joanny. Oczywiście jako starszy człowiek, który już niedługo zostanie dziadkiem wykazał żywe zainteresowanie Garlandem. Próbował również zerknąć na chłopca, ale uszanował wolę Joanny na tyle, że szybko odpuścił. Zresztą było, aż nadto do omawiania z pozostałymi gośćmi. Dyskusja była ożywiona, ale niezbyt owocna... przynajmniej wedle Ottshelma przekonanego, że ciężko opracować skuteczny plan w zmiennym środowisku Kostki, mimo to starał się rzeczowo zabierać głos w dyskusji. Pod koniec między Otthelmem a Joanną rozmowa zeszła na bardziej osobiste tematy, inżynier chemii kurtuazyjnie odpowiadał na wszystkie pytania zgodnie z prawdą, ale w końcu coś go tknęło. Może to w końcu wszystkie zasłyszane historie o Jorgu ułożyły się w jego głowie, a może widok "dyskretnie nasłuchującego" mechanika go tknął? Nieważne, ważne było to, że nagle Kamphausen zmarszczył czoło i walnął pięścią w ścianę. Było to dość teatralne, ale dzięki temu Joanna (jak i reszta współpokojowiczów Otto) wiedziała, że chemik chce powiedzieć coś ważnego, i niekoniecznie miłego. - Wiesz co Joanna? Co prawda parę razy wyraziłem aprobatę relacjii między Tobą i Nadimem, dlatego, że widziałem, że oboje jej chcecie i dobrze ona na was wpływa. Ponadto jeśli dobrze pamiętam, to zasugerowałem, że "po wszystkim Ty i Twój brat będziecie potrzebowali czyjegoś wsparcia"- zacytował sam siebie z pamięci - no i tak było, tylko że otrzymaliście kogoś znacznie lepszego! Podsumowując zasłyszane historie... kiedy ty umierałaś ze strachu o Garlanda ten był bezpieczny pod opieką naszego gospodarza, którą roztoczył również nad Tobą, gdy tylko wróciłaś z... "kuracjii" - Otto wciąż używał tego łagodnego eufenizmu, pozwalało mu to oswoić traumy związane z Kostką - zatem otrzymałaś od niego znacznie więcej niż ja i Nadim od swoich rodzin razem wziętych! Ja to po powrocie... ech, szkoda gadać – wtrącił niedbale machając ręką jakby odganiał muchę - Niemniej, Jorg Ci dał wszystko co sie dało, a Ty teraz w jego domu, w jego obecności pytasz się o obcego mężczyznę?! Że rozumu nie masz to wszyscy wiemy, ale miej chociaż godność człowieka! - zadeklamował na koniec Kamphausen. Zapadła kłopotliwa cisza, piękność nie mogła odmówić piwoszowi racji, ale i tak sielankowy nastrój spotkania, nawet jeśli kruchy i fałszywy uległ zburzeniu. Toteż dyskretnie się od niego odsunęła, dzięki czemu Ottshelm i Jorg mogli wejść w interakcję. Co chemik skrzętnie wykorzystał, by wypowiedzieć kolejne słowa burzące porządek, choć mogące zmienić rzeczywistość na lepsze. W końcu nie bez powodu wybrał Rewolucję! Inżynierk chemik po znalezieniu się w kuchni zajrzał do garów z mieszaniną drobnomieszczańskiego wścibstwa oraz chemicznej ciekawości, po czym zaczął mówić do mechanika niespecjalnie dbając o to czy ten chce go słuchać. Cynicznie obrócił jego największą siłę przeciwko niemu samemu. W końcu przez (a może dzięki?) swojej Bieli Jorg nie mógł mu powiedzieć, żeby zamknął mordę, po czym wykopać ze swojego domu. Zapadła cisza, Ottshelm był nieco zawstydzony swoją deklaracją, ale stwierdził, że przy Jorgu może pozwolić sobie na wszystko. Toteż z mieszaniną ciekawości szalonego naukowca oraz sadomasochistyczną szzeroscią prowadzącą do katharsis. - Zatem chciałbyś wiedzieć kim jest Nadim? – zapytał retorycznie, bo i tak zamierzał ciągnąć wywód, bez względu na odpowiedź – zatem wiedz, że jest to ciemnoskóry arab, brudas narodzony w rodzinie imigrantów. I największym osiągnięciem życiowym tego brudasa, było skuteczne spuszczenie się do środka pięknej i życzliwej córki pewnego starego i bogatego Niemca. Akurat tak wypadło, że ja byłem tym Niemcem. Jako miły i dobrotliwy tatuś nie miałem serca zasmucać mojej córki poprzez wykopanie tego brudasa na zbity ryj, tylko stwierdziłem, że jakoś tego brudasa trzeba ogarnąć na przyzwoitego ojca moich wnuków. W trakcie tego ulegliśmy wypadkowi i obaj trafiliśmy do… Purgatorium – wtrącił z trudem – tam razem wiele przeszliśmy… jednak można powiedzieć, że to ja prowadziłem go przez całą drogę, ale gdy ja będąc u celu zawiodłem ten brudas odratował mnie czym zyskał sobie mój dozgonny szacunek. W międzyczasie Nadim i Joanna nawiązali ze sobą bliską więź. Pomimo jego związku z moją córką aprobowałem ich wzajemną fascynację… bo to było dobre, dodawało im sił do walki. Było to chwalebne zachowanie na tle reszty… uczestników, którzy potrafili sobie rzucić się do gardeł bez powodu! – dodał krzywo się uśmiechając na wspomnienie bójki „trzeciej drużyny” – jednak misja w Purgatorium się skończyła. Nadim ma moją córkę, Joanna ma Ciebie, nie ma sensu tego dalej ciągnąć i to właśnie powiem temu brudasowi. Brudasowi, który stał mi się bliższy niż dwóch rodzonych synów. Jest mężczyzną toteż niczego mu zakażać nie mogę, ale powiedzieć mu mogę co chcę, a nawet przekazać wiadomość od Ciebie – dodał na koniec. *** Ottshelm stał w zamtuzie otoczony rozgorączkowanym tłumem, który był dodatkowo pobudzony jego przemową. Na chwilę część Otto wzięła górę, przez co Der NaziChemiker uśmiechał się krzywo. Demokratyczne wybory, nawet jeśli opierającej się seksualnej korupcji były bliższe przyzwyczajeniom Otto niż dynastyczne roszady w monarchii. Choć z drugiej strony demokratyczne wybieranie króla, mocno śmierdziało polactwem i jego wolną elekcją. No ale, cóż, w razie niepowodzenia zawsze zostaje Biblioteka Losu oraz opcja przeprowadzenia z niej Blitzkrieg na to miejsce. Jednak dla aspektów Kamphausenowskich polityka bladła, wobec podstawowych pytań o egzystencję. Otto od chwili zjednoczenia z Anshelmem zaczął uznawać Purgatorrium za „realne”, a przynajmniej za coś więcej niż symulację, która może zniknąć jeszcze szybciej niż została stworzona. Jednak przyszedł czas na zdefiniowanie tej „realności”. Ze wszystkich filogildi Ottshelm wobec Soloistatów był najbardziej krytyczny. Powód tego był bardzo prosty, Ottshelm był chodzącym dowodem przeciwko ich filozofii. Jako połączenie Otto i Anshelma mógł z całą pewnością i to podwójnie, potwierdzić, że istnieje więcej niż jeden podmiot poznawczy. Obaj byli pewni swojej prawdziwości, bo mogli się porównać do Ojca, który był fałszywym podmiotem poznawczym. To znaczy, udawał, że jest „prawdziwy”, ale szybko został zdemaskowany. Otto i Anshelm mimo animozji byli zgodni, że obaj są „prawdziwi”, w przeciwieństwie do ojca. Jednak to i tak była pomniejsza frakcja, ważni byli Techno-gnozyci. Pod ich wpływem Ottshelm gładko zaakceptował teorię, że istotnie całe jego życie w Berlinie (i reszcie Niemiec) mogło być symulacją. Jednak w jego nowej perspektywie to, że coś jest symulacją (wyższego lub niższego) rzędu nie czyniło tego czegoś czymś gorszym. Zatem jak można było ocenić wartość danej symulacji? Właściwie były dwa czynniki, pierwszy to była trwałość symulacji. Oczywistym było, że lepiej egzystować tam gdzie twój dorobek nie rozpadnie się nagle w nicość. Wedle tych kryteriów życie w Kostce mogło być bardziej „wartościowe” niż w Berlinie, choćby dlatego, że Berlin mógłby zostać zniszczony bombą atomową, podczas gdy Kostka dalej by trwała. Drugim kryterium byłaby zdolność do samorealizacji w danej symulacji. Czyż życie Anshelma jako króla w tej dziwnej krainie pod wieloma względami nie będzie lepsze niż hersztowanie bandzie neonazioli? I to mimo tego, że Kostka była teoretycznie „symulacją niższego rzędu”. Przy takim rozumowaniu, „podróżowanie” nie powinno polegać na jednorazowym obraniu drogi w „górę” lub „dół” w symulacjach, lecz znalezienie takiej, która pozwoli na samorealizację. Dlaczego samorealizacja była taka ważna? Bo tylko samorealizowanie się przy udziale wolnej woli ma sens w symulacji! Gdyby celem symulacji były tylko doznania to wtedy stworzono by bezwolne byty, które nieustająco odczuwałyby ekstazę albo agonię! I wtedy żadne tworzenie pozorów wolnej woli nie miałoby sensu! Kto wie? Może cel tych symulacji polegał na tym, że w „świecie zero” nie było dość zasobów, by każda jednostka mogła się w nim samorealizować, więc te symulacje miały dawać im namiastkę tego? Owe jednostki mogły być demiurgami poszczególnych symulacji. I tu powstawała jedna teoria mogąca jednoczyć gnozytów religijnych i technicznych. Symulacje mogły być prowadzone przez superkomputery, potężne, acz pozbawione świadomości kalkulatory, zaś pieczę nad nimi byłby sprawowane przez samoświadome jednostki, demiurgów właśnie. Zatem teoria matematycznej symulacji i istnienia osobowego demona zsyłającego majaki mogły się wzajemnie uzupełniać. Zresztą czy nie było właśnie tak, że Purgatorium to symulacja generowana przez jakąś Kostkę, nad którą funcie demiurga sprawował Pies, zaś Kot chciał go zastąpić? Jednak to wszystko nie zmieniało faktu, że Kamphausen pozostał przy swojej starej moralności. Nawet jeśli to wynikało tylko z tego, że jego „kodeks etyczny” po prostu był „lepiej punktowany” w symulacji w której aktualnie przebywał (a przynajmniej tak mu się zdawało). Pytaniem czy gdyby trafił do symulacji premiującej palenie i gwałcenie to czym tym równie ochoczo się zajął już nie zawracał sobie głowy. Teraz zostało mu tylko czekanie na Nadima i Joannę, w międzyczasie mógł agitować tłum oraz dzielić się swoimi przemyśleniami z filogildiami. |
Garett30.09.2018Post ID: 85325 |
CIAŁO ”- Jesteście bezmyślnymi gojami. Nienawidziliście mnie od samego początku, próbowaliście zmusić do okropnego czynu i pozbawiając mnie pełnej odpowiedzialności za niego, a potem próbowaliście spalić. Gardzę wami wszystkimi razem, jak i każdym z osobna, a w szczególności tym starym pierdzielem, nazistą i tobą, inkwizytorku wraz ze swoją grubą suczką. Cieszę się, że ta porcelanowana wywłoka zdechła i teraz gnije gdzieś w piekle. „ Melias nie zrozumiał ani słowa z tego co powiedział Alois. Nie musiał. Słowa są tylko nośnikami dla intencji, a te Ciało wchłaniało jak gąbka. Dlatego w momencie w którym Żyd to powiedział, skorupa Coldberga doskonale wiedziała co to za sobą niesie i wpadł w czystą autystyczną furię. Usłyszenie (a może poczucie?), że ktoś cieszy się ze śmierci jego Bogini Matki było dla niego absolutnie niewybaczalne, i nawet pomimo tego, że nie myślał (albo nie wiedział, że myśli), to jednak na swój prymitywny sposób czuł, iż nie może tego puścić płazem. Ignorując wszelki ból, przeszkody i inne niedogodności, skoczył na Aloisa który właśnie znikał za drzwiami do wewnętrznego pokoju. Oczywiście, nie zdążył go dostać, gdyż Żyd zniszczył przejście od środka. Nie mając innego sposobu na dopadnięcie go ani na wyrzucenie swojej furii, skorupa Coldberga zaczęła się trząść w spazmach i miotać czerwono-czarnymi piorunami na wszystkie strony, zupełnie jakby miały one w te sposób jakoś dosięgnąć Ferenza... ELIAS Elias patrzył bezsilnie jak Lea rozpada się na białe cząsteczki. Nie mógł nic zrobić, zarówno metaforycznie jak i dosłownie. Przez chwilę poczuł się niczym Melias, nie będąc w stanie nawet myśleć, po prostu patrzył jak jego miłość rozpływa się w Absolucie. Wiedział, że go nie słyszała. Nie mogła go słyszeć, teraz, w po rozpłynięciu się w Białym Nurcie. Nic po niej nie zostało. Gdyby nie wspomnienia i idea która tak bardzo starała się przeforsować, to równie dobrze mogłaby nigdy nie istnieć... MELIAS -(Przypomina ją...) Kolejny człowiek będący wcieleniem niemalże czystej Bieli? – wtrącił Melias kiedy Piontek skończył dawać rady Jorgowi odnośnie przesłuchania. Czasami zdawało się jakby na głos Studenta nakładał się drugi, identyczny, który cichutko, niemal na granicy słyszalności mówił to samo, ale mając na myśli zupełnie coś innego. - Pamiętaj tylko, że czyste dobro również może przynieść cierpienie, zarówno tobie jak i twoim bliskim (nie, jednak nie jest do końca jak ona, on potrafi zaakceptować istnienie zła). Pozwól więc, że dam ci radę, skoro dotknęło cię Purgatorium: zawsze kwestionuj rzeczywistość która cię otacza... Nigdy nie możesz być pewien, że następnego dnia którego się obudzisz, nie okaże się, że ktoś podjął w Purgatorium decyzję, która drastycznie odmieniła przebieg twojego życia. Normalnie nigdy nie miałbyś szans by sobie to uświadomić, ale teraz, po swoich własnych przeżyciach, musiałeś stać się na to nieco bardziej wyczulony. Uważaj, bo może się nagle okazać, że obudzisz się jako ktoś kim nie jesteś (tak jak my...). |
Wiwernus4.10.2018Post ID: 85328 |
Szczyty Dondoryjońskie Ludzka sylwetka schodząca po górskim zboczu nawet dla najbardziej uważnego obserwatora byłaby niewidoczna, tak wielka była naturalna (?) forma ukształtowania terenu, na której tle osobnik wydawał się być nie wiele znaczącym pyłkiem. Jego mechaniczne, uporządkowane kroki sprawiały, że mógł wywołać niemal wrażenie doliny niesamowitości. Momentami prześwitywał lub deformował się niczym hologram wzburzony zakłóceniem wywołującej go aparatury. W ryzach jego jestestwo utrzymywały tylko przebłyski srebrnego nurtu nadające mu swego rodzaju indywidualności i szczątków odrębności. W oczach innej istoty trudno oszacować byłoby czy jest człowiekiem, bytem czy manifestacją nurtu (nurtów), on sam również nie miał pewności co do swojej natury. Był jednak na tyle świadomy własnej egzystencji, że silny wiatr i negacja swojego istnienia nie rozwiały go. Miał cel. Wspierać swojego ciało, a to bezduszna logika nakazywała mu w jedyny sposób – chroniąc ryjoknury eskortujące obraz, doprowadzając do zakończenia misji nazistowskiej. Niemal beznamiętnie ignorował hałas zniszczonego miasta nad nim, przeplatający się z tonem znajomego, słyszanego już kiedyś utworu, od którego mimowolnie przeszła go gęsia skórka. Doszedł do prostego i oczywistego wniosku, że oderwany od „źródła” powinien przenieść się jeszcze dalej, bliżej umykających ku wyjściu stworzonek, a droga powrotna zdaje się być poza jego prowizorycznie, dosyć nagle ukształtowane ciało. Kaleczył się o kamulce, walczył z napierającą grawitacją i zimnem, ignorował uparcie rzęski i coraz gorszą pogodę, z czasem tracąc coraz więcej i więcej sił. Gdy upadł po pierwszy ze skalnej pułki zignorował cierpienie ciała, kierując się uparcie w dół bez chwili wytchnienia. Kolejny upadek, w okolicach jednego ze zniszczonych miast, sprawił, że nie podniósł już się. Leżał, a spod jego ciała spływała krew zdobiąca śnieg czerwienią oraz drobinki nurtów - indygo oraz srebrnego. Zastanowił się czy nie powinien wrócić do „źródła”, zdawał się jednak trwać nadal w swoim okaleczonym ciele, spętany niczym więzień. Skierował swoje myśli ku pomocy, dając wyraz woli przetrwania nie jako emocji, lecz jako naturalnemu następstwu własnej egzystencji i porządkowi rzeczy, które muszą nastąpić. To nie przez strach czy determinację ściągnął z najbliższej okolicy „pomoc”, lecz samym faktem myślenia. Dwaj mężczyźni wspięli się – z ocierającym o kicz profesjonalizmem – po zawieszonej lince zakończonej hakiem zaklinowanym w wystającym kamulcu i wyciągnęli pogruchotane ciało z zaspy w rozpadlinie. Mniejszy osobnik był młodym mężczyzną, niemal nastolatkiem, wywołującym przyjemne skojarzenia i intrygującym dziwną kombinacją akcentów. Jego dominujący kompan był rosły, silny i przystojny, ucieleśniał męskość i piękno. Mathias spojrzał na jego ciemne, egzotyczne rysy i wsłuchał się w jego głos, który przypominał mu o czymś co już przeżył, dziwnie zakłócany, podobnie jak ciało Mathiasa – jeszcze nie w pełni ukształtowane – zakłócało się niczym projekcja na wietrze. Ten starszy dziwnie reagował na lecącą w tle melodie, jakby przez ciąg skojarzeń wywoływała u niego osobiste, przykre doświadczenie wpojone mu w niezrozumiały dla niego sposób. *** Lea odeszła raz na zawsze, a wraz z nią zmieniło się wszystko, choć Walter przystanął – pozornie – niewzruszony i nie okazywał żadnych uczuć. Czerń i karmazyn rozerwały się niczym jądro atomu, wywołując eksplozję, której destrukcyjne efekty powstrzymał formułując cienką, jednak stabilną i mocną jak diament ścianę z czystego indygo. Cząsteczki nurtów połączył w przypominającą plastry miodu strukturę, tworząc dwuwymiarowe, jednak niezwykle silne zabezpieczenie przed karmazynem i czernią. Pragmatyzm oraz powojenne doświadczenia nakazywały mu działać. Na żałobę miał jeszcze przyjść czas, którego w tej chwili tak bardzo im brakowało. Zupełnie inaczej postąpił Melias. Jego wybuch emocji był równie czysty, ale nie poskromiła go żadna siła. Wydobył z siebie elektryczną energię i wystrzelił nią w uciekającego przez niszczone z drugiej strony drzwi Aloisa, który w ostatniej chwili uratował się przed usmażeniem na miejscu. Pozostający na dondoryjońskim szczycie nie mieli tyle szczęścia i nie chodziło bynajmniej o pokojowiczów – Walter wydawał się być niewzruszony pokazem, podobnie Inkwizytor, Beata zaś była odporna na fizyczne szkody – lecz liczne, zyskujące świadomość byty. W trosce o ich życie, kierując się swego rodzaju ostatnią wolą Lei zainterweniowała Beata, przygniatając pokaźnym ciałem do podłoża (M)Eliasa i napierając na niego wzmocnionym dzięki grawitacji cielskiem. Wsparła się krótkimi ramionami i zaparła nogami o ziemię, nie dając rozszalałemu wyznawcy Bogini Matki się wydostać, a co za tym idzie emanującej od niego energii. Wykorzystując jego osłabienie użyciem nurtów i samemu emanując czystą bielą, pełnej miłosiernego żalu za Leą uspokoiła go na tyle, by powoli z niego zejść. I ocenić, że choć jej samej nic się nie stało, pogruchotała liczne kości drobnego młodzieńca i poważnie go poraniła. Dzięki interwencji byłej miliarderki drużyna i towarzyszące jej byty zostali uratowani, a reakcja Coldberga największe szkody wyrządziła paradoksalnie sobowtórowi Lei. Za nim Tutty sprowadziła studenta do parteru, Elias zdołał skupić biały nurt na doppelgangerze. Wykorzystał pozostawiony po zmarłej miłości, swój własny oraz pełną miłości rozpacz Beaty. Energia spajająca całe uniwersum jedynie musnęła wymykający się byt, ten nawet nie zdał sobie z tego sprawy, dokonała się jednak symboliczna przemiana. I była to szkoda nie tyle co nieświadomego bytu skupionego na swojej przyszłości i wolności, lecz Waltera, który zdawał sobie sprawę, że ułagodnienie imitacji jego córki może namotać w percepcji Seleny i jej starszej córki, doprowadzając do tego, że traktowałyby złudną kopię jako oryginał. Emeryt nie miał czasu na dalsze rozważania, nawet względem Elektry, o której przypomniał sobie podczas krótkiego wywodu myślowego o następstwach działań (M)Eliasa. Ta nie odezwała się słowem, emanując wciąż silnym żalem po utracie siostry, wyraźnie nią zainspirowana. Nie wiedział czy zamierzała zapolować zgodnie z jego wolą na Hitlera, udała się jednak bez słowa w jego kierunku, choć jej niepewny kroki długich nóg były powolne i ospałe. Za nim zniknęła w śnieżnej wichurze, odwróciła się po raz ostatni i posłała ojcu krótkie spojrzenie wrażliwych, emanujących ludzką empatią oczu. Potem nie było już żadnych rozważań, lecz jedynie powrót z góry na dół. Skupiony na celu Walter z Schiastem, odmieniony Soren z Abbadonem i Nol-Lidlibem po bokach, Beatą kroczącą ciężko za nimi i z śpiącym (M)Eliasem na rękach, Goebbels, Wokulski i osamotniony Otton – wszyscy bez słowa, w pośpiechu ścigali się z czasem. Zmagali się z pogodą, lękiem wysokości, zagrożeniem ze strony tutejszej fauny, groźbą lawiny czy zwyczajnym zimnem, głodem i zmęczeniem. Im dalej byli od szczytu i kakofonii zniszczonego miasta, tym na więcej komentarzy pozwalały sobie oniemiałe dotąd tuzy, szczególnie chcący dobrze OsiołekFan i zmieniająca (za obfitą sumkę oczywiście) pseudonim kobieta tytułująca się od teraz OślicąFanka, wcześniej NiemaFanką i innymi identyfikatorami. Jedynie WPurgaOdDawna miał dość inteligencji, czułości i taktu, aby swoim zwięzłym komentarzem dodać drużynie woli do działania. W ten sposób przetrwali do spotkania z obozowiczami, drugą częścią drużyny berlińskiej, która zbierała siły przed ostatnią ścianą i opiekowała się przemarzniętym Mathiasem oraz Hansem. Nadim i Joanna – aby rozgrzać się, jak i w przebłysku namiętności – oddali się miłosnej sztuce, choć bardziej pettingowi niż właściwej penetracji, aby nie stracić z oczu celu i nie popaść w szaleństwo. Była to sztuka miłosna, której chemik przyklasnąłby ochoczo, bo miała wymiar praktyczny, w obliczu zagrożenia i w kontrze do konfliktów międzyosobniczych spajało parę i dodawała jej sił. Poza Nadimem i Joanną były też liczne ryjoknury z obrazem oraz wyobrażenie Jorga oraz Garland. Francuzka obawiała się o swoje życie i braciszka tak mocno, że ukształtowała go sobie jak ten przybywa jako wsparcie dla mężczyzny, którego jedynie słyszała – J. Pringsheima. Wyidealizowanego połączenia Nadima oraz Carla ze starszym, całym i zdrowym Garlandem u boku. Tahir nie przelał w ekipę ratunkową nawet cząsteczki nurtu, choć można było się spodziewać, że kiedyś nadałby mechanikowi cechy swojego teścia. Teraz jednak był już wolny od niezdrowego przywiązania do chemika, z planem jak przejść po pionowej ścianie. Pewny siebie, wyobcowany i markotny, ale zdeterminowany i męski. Jorg-byt przyglądał mu się ukradkiem, gdy ten miłosnym aktem rozgrzewał i pocieszał przerażoną Joannę. Po przejściu ściany, zestresowany i ponaglani przez zegar dotarli do drzwi. 4 Październik Chemik wygarnął Joannie co trzeba, wywołując kłopotliwą ciszę i na moment zmuszając kobietę do oddalenia się z kuchni, gdzie w tej właśnie chwili biło serce towarzyskiego spotkania. Zauważył jej wzburzenie, ale i błysk w oku sygnalizujący, że przyjęła jego bolesne słowa i rozumiała ich znaczenie, może nawet przyznając rację chemikowi. Dotąd opiekował się nią i na swój sposób kibicował jej, ale nie wchodził w nią w bezpośrednią interakcję. Uświadomiła sobie, że zawsze widział ją jako dopełnienie dla Nadima, którego swoją obecnością miała wesprzeć, a co za tym idzie dać przykład grupie, że można oddać się czemuś innemu niż kolejne osobowe konflikty. Otto w rozmowie z mechanikiem dał wyraz nie tylko szacunku i wdzięczności za poświęcenie jego brata, ale i dosyć jasno nakreślił gdzie jego zdaniem kończyć powinna się zażyłość araba i francuzki. (M)Elias i Walter zresztą również pozwolili sobie na kilka ważnych słów, które ukształtowały Pringsheima. Tak, przez moment gospodarz wydawał się być lekko przytłoczony, a przynajmniej zdawał się pragnąć przemyśleć sobie to, co usłyszał oraz skonsultować z Joanną co mógłby przekazać ciemnoskóremu. Piękność gotowa była do współpracy, podzielała również poglądy Otto, nawet jeśli jego dosadność zraniła ją boleśnie i wciąż czuła coś do ciemnoskórego. Dopiero po chwili zrozumiał, że podsumował go głos w jego głowie, jak i „Ojciec”, bo tak powinien tytułować Kota, który kazał tytułować się od nazwy fobii, traum i kamieni węgielnych osobowości, które kształtowały jego rozmówców. Udał się na kanapę, aby przemyśleć kilka spraw, odezwał się jednak kolejny głos, należący do nazisty. Dotąd nadprogramowe osobowości traktował raczej jako pozostałość po pobycie w Purgatorium i jako swego rodzaju błąd, ale z każdym dniem stawały się mu coraz bardziej rzeczywistymi istotami, a także nim samym. Rozciągnął się na siedzisku i mógł rozpłynąć w nienawiści Anshelma, która niczym cichy, drugi głos w muzycznej strukturze wcale nie darzyła araba ojcowską, przyjacielską miłością. Muzyka pomyślał mimowolnie o skojarzeniu jakie wysnuł jego trójdzielny umysł, a momentalnie zaczął snuć kolejne aspekty związane z melodyką, rytmiką, artykulacją czy kolorystyką dziedziny, która tak ostatnio go pochłonęła. Przypomniał sobie ostatnie próby i związane z nimi uczucie przepływania sztuki przez jego ciało. W jaki sposób miał utrzymać rytm, gdy nazista przyśpieszał, a ojciec budował destrukcyjny, posępny i smutny nastrój? Skierował wzrok na swoich wieloosobowościowych kompanów. (M)Elias rozmawiał z Janikiem, o ile można było nazwać rozmową pogadankę, w której niczym echo dało się usłyszeć zupełnie inny komunikat, choć wypowiedziany tymi samymi słowami przez Mathiasa. I nie tylko, były też wyrywki osobowości Ecksteina, która utrwaliła się w jaźni studenta. Ten jakby przewidywał co powie jego mentor za nim ten w ogóle zebrał myśli, czasami nawet odpowiadał za niego lub odpowiadał bezpośrednio na nie zadane na głos pytanie. Jesteście tacy sami usłyszał Ojca i odrobinę nerwowo sięgnął po gulasz. Tym razem wzrok skupił się na tłumaczu. Wybraniec stał w kącie i palcami sunął po powierzchni amuletu ogarnięty dziwną tęsknotą. Zdawał się być w tym momencie wszędzie i nigdzie, a Der NaziChemiker mógł jedynie szacować po jakich liniach czasu snuje się Kurenberger. Do kompletu brakowało już jedynie Waltera, który choć pogodził dwie strony swojej osobowości i stał się całością, wciąż wiele wiedział o tym jak to jest być rozbitym na części. Okazało się, że ten siedział tuż obok, co chemik przeoczył. Zdezorientowało go, mimowolny odruch nieufności względem emeryta przetrwał. Osiołek zdawał się go jednak ignorować skupiony na swojej żałobie i pragmatycznych planach. W tej właśnie chwili spoglądał jak lekko zdezorientowany ilością gości mężczyzna o rysach cherubina – jakże go lubili! - przyłącza się do pogawędki Janika i jego studenta, ku niezrozumiałej dla pięknego mężczyzny niechęci psychologa. Pochwalił się, że zostanie ojcem, a w oczach Waltera przez moment pojawiło się coś na wzór emocji. Do momentu interwencji. Chwilę psychicznej nieobecności Joanny i jej wybranka wykorzystał Kot. Zebrał do stolika Chemika, Emeryta, Studenta i Tłumacza, a w ręku zmaterializował wódkę, którą chciał podzielić się z ulubieńcami. Raczej symbolicznie niż dla upicia, łącząc drużynę jeszcze bardziej. I doprowadzając – ostatecznie, jak oczekiwał – do rozmowy między nimi. Raz... i dwa... i trzy... i cztery... pomyślał Ottshelm. Biblioteka Losu Znaleźli się w literackiej krainie, na tle Dondoryjonu niemal tropikalnej. Wykorzystali, że szczurza społeczność ograniczyła się do obserwacji ich posunięć, pamiętając o przepowiedni swojego Króla. Dotarcie do Muru Sentencji było niemal formalnością, paradoksalnie o wiele bardziej czasochłonna okazała się być jego druga strona. Nie tego się spodziewali, tak samo jak nie spodziewali się, że bezczelna klamka oszuka ich co do „zadań” powrotnych, wywołując niepotrzebny stres. Najpierw natknęli się nietypową parę kryjącą swoje oblicza pod kapturami i czarnymi płaszczami. Jedna sylwetka była chuda i wysoka, druga niemal gargantuicznych rozmiarów i górująca niczym olbrzym nad książko-kamienicami. Co to do cholery jest Wokulskiego zwiastowało, że nawet on nie zna dziwnych bytów, zaś kurwa jego mać Hansa – bliższe pokojowiczom – co zaraz nastąpi. Gigant wydobył ukształtowany w swastykę topór i okazał go pokojowiczom. Okazało się, że spotkali duet Mścicieli. Chuda, wysoka kobieta była swego rodzaju wariacją Niemej, powstałą gdy ta zaczęła określać się jako Adahn, budując w pokojach drugą tożsamość dla zacierania śladów. Była łagodniejsza, ale równie sprawna i mściwa jak swoja twórczyni. Nie podobało jej się, że ktoś wykreował ją swoimi słowami, nielicznymi, a przez co tak silnymi. Nie chciała odpowiadać za grzechy Niemej, szczególnie gdy tą ścigały szczury i nie kryła wściekłości, gdy zdradzili jej, że Niema kryje się gdzieś w wewnętrznych pokojach. Drugi mściciel – Obietnica – powstał, gdy Anshelm zobowiązał przeprowadzić rewolucję w literackiej krainie. Jeżeli ten nie wypełni deklaracji, stwór zabije go. Prosty, klarowny układ. Adahn przeklęła raz jeszcze na wieść o zniknięciu Niemej, zaś Obietnica zignorował ludzi, gdy nie zauważył wśród nich Anshelma. Amelia obserwowała ich z oddali, jednak nie weszła w żadną interakcję z grupą. Najwyraźniej również wypatrywała swojego stwórcę. - To moment rozstania. Wokulski zdecydował, że jego drogi z ludźmi rozchodzą się. Po stracie ukochanej drużyny i Lei, swojej drugiej wielkiej miłości czuł się złamany, ale gotów był przystąpić do działania, zainspirowany córką Waltera, którego zresztą wyściskał i życzył mu szczęścia. Oznajmił, że wspiera stronę Kota i zamierza powołać do życia swój Gang raz jeszcze. Już teraz zbierali się do niego tłumnie nowi członkowie, zaciekawieni jego przygodą i przesłaniem od Idei. Wśród słuchającej go zgrai pokojowicze dopatrzyli się wielu sław: Aloszę Karamazowa, Draculę, Jonasza (bohatera książki E. Karslena) czy L❤Ę, bohaterkę książki Coldberga z przyszłości. Ta ostatnia była dowodem nie tyle co miłości, która musiała przetrwać w Coldbergu, ale i zwiastunem tego czym ten się stanie (a czym ten musiał się stać, skoro takim dziwem była L❤A!) oraz dowodem na jego przemyślenia dotyczące obecności książek z przyszłości w pokoju, którą przewidział wcześniej. Tłumacz jako jedyny pozwolił sobie na drobne interakcje. W Dondoryjnie milczał przez całą drogę na górę i milczał przez całą drogę w dół, teraz było podobnie, ale przynajmniej wykonywał jakiekolwiek aktywności. Prawdopodobnie, wydawało im się, że widzą także jego iteracje z przeszłości czy przeszłości, które powstały po jego rozdzieleniu i trudno było im ocenić co właściwie czyni i czy oryginał w ogóle jeszcze istnieje. Wydawało im się, że jest co najmniej trzech tłumaczy rozsianych po teraźniejszości, przeszłości i przyszłości, a co za tym idzie wszędzie i nigdzie. Obecność – nawet jeśli niestabilnego – Mathiasa była dowodem, że Guru również mógł się rozdzielić. Zauważyli, że w zupełnie inny sposób podchodzi do języka odkąd zrozumiał słowa Nol-Lidliba. Ważył słowa, wydobywając niczym szlachetną broń z niebywałym szacunkiem. Jeżeli o coś go poproszono, spełniał prośbę dosłownie i tylko w takim zakresie do jakich ograniczały się słowa. Używał w odniesieniu do swoich rozmówców takich samych określeń co do zjawisk jak oni, nie zastanawiając się z czego one wynikały. Trudno było ocenić na ile była w tym wytknięta lekcja co do tego jak zawiły i momentami nieprecyzyjny potrafi być ludzki język lub na ile stał się „dzieckiem/głupcem”, w każdym razie oświeconym, ale po drugie stronie koła geniuszu, o którym namiętnie mówił Kot, kręcąc tłustym palcem w powietrzu. Gdy raz jeszcze spotkał drzwi, które wymagały by je rozśmieszył, tym razem nie opowiedział dowcipu, lecz... pogilgotał je, doprowadzając do łez. Wszedł do Młotu na Czarownice i wrócił z nich z delikatnym błyskiem w oku, pozwalając tylko snuć domysły co zastał w środku. Odwiedził również zarys swojej Świątyni, którą próbował wcześniej (nieudanie) powołać do życia oraz książkę E. Karslena i Ewangelię Jajogłowego, nigdy nie ukończoną. Również milczał co do tego, co w nich zastał. IV Rzesza Zamieszanie. Przyłączenie Biblioteki Losu do IV Rzeszy zwiastowało imperialne zapędy Anshelma, ale dosyć nieoczekiwanie dotarła do czterech żywiołów myśl, że zmiana statusu quo wcale nie musi być zła, a Czerwona Kraina zasługuje na więcej. W Kostce jednak było wiele sił i organizmów quasipaństwowych, których sama obecność napawała strachem Szarą Eminencję. Ta mimo ambicji znała swoje miejsce, a w obliczu wyklucia potomka była szczególnie wyczulona na ryzykowne posunięcia. Konflikt zaostrzał się z każdą chwilą, choć słowa ważono zgodnie z demokratycznymi zasadami. Pojawiały się pierwsze, spontaniczne hasła i wizje programu wyborczego. Otto, jak to Otto, oddał sprawy polityczne kompanowi i sam zajął się rozmyślaniom o naturze rzeczywistości, które osładzały mu czekanie na Nadima i Joannę. Debatował z Gnozytami, uświadamiając sobie, że w wirtualnych światach mogą stosowane być zupełnie inne systemy chemiczne, przekładające znaną mu rzeczywistość na zupełnie nowy sposób. Snuł wizje prawa okresowości z nowymi pierwiastkami, które mogłaby zobrazować wizualnie nie dwuwymiarowa, lecz trójwymiarowa (i więcej!) struktura. Doszukiwał się już analogicznych do praw triad i prawa oktaw reguł. W takiej rzeczywistości mógłby się realizować, przeniósłby do niej rodzinę i byliby w niej bezpieczni, a przynajmniej bezpieczniejsi niż w Berlinie czy Purgatorium. Rozważania przerwały dwa wydarzenia. Po pierwsze, zapanował niepokój, gdy jajko z królewskim potomkiem naznaczyło się rysą, od momentu usłyszenia pieśni pożegnalnej Lei, tej samej która towarzyszyła śmierci Carla. Zwiastowało to coś niepokojącego i dziwnego. Po drugie, pojawiła się reszta drużyny – przemęczona, w chorobliwym pośpiechu i wyraźnie odmieniona. Nadim pewnie podszedł do Ottshelma i obdarzył go krótkim, ale silnym i pełnym ciepła uściskiem. O ile chemik był z niego dumny, o tyle nazistę przeszły dreszcze od samej jego obecności. Ciemnoskóry wywoływał – w jednej i tej samej chwili – zupełnie sprzeczne wrażenia względem kandydata na Króla, stanowiąc dla niego wyznacznik czegoś, czego Ottshelm nie potrafił nazwać. Nie wiedział czy nienawidzi czy kocha Tahira, na pewno jednak przy nim czuł, że żyje, bo aż drżał. O obietnicy względem pary pamiętano. Joanna i Nadim dostali osobistą eskortę, która niosła ich na swoich barkach i dbała o ich komfort. Nikt nawet nie podejrzewał, że arab odpowiada za śmierć Ottshelma i tylko czujność Otto sprawiła, że Anshelm nie palnął czegoś niestosownego, choć władały nim silne, mimowolne odruchy. Jedno zdanie mogło skazać na śmierć zięcia Kamphausena, jak i ściągnąć na araba ogrom zaufania i serdeczności ze strony Szarej Eminencji. Tym czym był Nadim dla Ottshelma, Ottshelm był dla Ottona. Ten kochał swojego „pana”, zlepek dwóch najważniejszych istot w jego życiu. I pamiętał o obiecanym stanowisku, z miejsca niemal angażując się w wybory i zmyślnie snując kolejne hasła. Uświadomił sobie, że IV Rzesza wie o nieudanej Rewolucji w Bibliotece Losu i przekuwał ją w sukces. Za porażkę obwiniał żydostwo oraz snuł imperialistyczną wizję wspaniałej, dostatniej krainy, promując przy okazji samego siebie. Oznajmił, że pod nieobecność Ottshelma będzie prowadził kampanię wyborczą i czeka na ostatnie instrukcje jej dotyczące. Zauważono jego śmiałe zachowanie, uwaga dworu przeszła z Ottona na ciemnoskórego, który natychmiast wziął sprawy w swoje ręce. Wskazał palcem na matkę swojego byt-dziecka oraz Goebbelsa, którym chciał zapewnić dostatek i byt na czas swojej nieobecności. Ciemnoskóry i lama nie potrzebowali poświęcenia Lei, aby być gotowym ponieść konsekwencje swoich działań i uznać potomstwo, które miało urodzić się w Kostce, za swoje i pełnoprawne. W prywatnym rozmowie z matkami-westalkami obiecali im czułość i wszystko co najlepsze, choć tylko Lama okazywała bytowi odrobinę miłosnych uczuć, zapowiadając, że po żałobie związanej z utratą Lei mogłaby nawet związać się z westalką i matką jego dziecka. Po tym jak Kamehameha rozpłakał się na pożegnanie w ramionach przybranego brata, ruszyli do wyjścia z pokoju, przemierzając mokradła i zniszczone naturalną katastrofą domostwa. Zmagali się z ciepłem, silnym wiatrem, wilgocią, a także gruntem podmokłym czy piaskiem, które utrudniały bieg. Widzieli pierwsze świadectwa agitacji wyborczej i demokratycznej gorączki oraz wywoływali niemałe zamieszanie, szczególnie gdy rozpoczęli swego rodzaju maraton w ekstremalnych warunkach, którego dystans wydłużał się i skracał w zależności od odniesionych ran i kondycji psychicznej. Ottshelm najlepiej znał ten stan, więc miał już cenne doświadczenie, nie pomogło to jednak uchronić drużyny przed desynchronizacją ich ruchów, przez co ludzie zdawali się być rozsiani wszędzie i nigdzie, dostrzegani jako cała grupa i jako pojedyncze jednostki w zupełnie różnych miejscach. Najgorzej miał się osłabiony wykorzystaniem nurtów (M)Elias przejęty w końcu przez Goebbelsa z rąk Beaty. Pokój Więzienny Najpierw był zachwyt nad planem Mathiasa. Wypalenie roślin uratowało ich. Widzieli, że demoniczne paprocie odrodziłyby się, co sygnalizowały zielone ogniki manifestujące w powietrzu, nie były jednak wstanie tknięte ogniem samego Guru. (M)Elias bezmyślnie przesiąkł skierowanymi do niego spojrzeniami i wymachiwał słabo młotem, zaś Mathias był równie zaangażowany w rozwój wydarzeń jak wyjątkowo apatyczny hologram pogrążonej w depresji, samoświadomej paproci i tylko neutralizował cyklicznie klątwę obrazu. Sobowtóry za kratami, wyraźnie mniej liczne po sukcesie doppelgangera Psa i Lei, wydawały się być wyraźnie zaintrygowane stanem drużyny. Zaczepiały Schiasta trzymającego się blisko Waltera, niekiedy śmiejąc się, że ten nie ma szans, skoro Waltera nie osłabiła nawet śmierć własnej córki. Oko Króla Sobowtórów skupiło się zaś na studencie oraz Guru, który również wymienił z nim spojrzenia... oraz kilka słów w purgatoryjskim. A potem nagle Herman! Wpadł na nich, sunąc niczym pocisk. Początkowo nawet nie zdał sobie sprawy, że zderzył z Goebbelsem i był bliski wstrząsu mózgu. Przerażenie jakie go ogarnęło zabrało mu rozum. Trząsł się, bełkotał i ledwo składał zdania. Dopiero po chwili przywrócono go do stanu, który pozwolił im na wymianę informacji z muzykiem. Ten dowiedział się – mniej, więcej – co spotkało jego kompanów. W szczególności skupił się na zmarłych, w tym Lei, której skuteczne samobójstwo wstrząsnęło nim dogłębnie, choć nie wiedzieli czy wzbudzając jego podziw czy zażenowanie. On zaś poinformował jak zakończyła się krótka sielanka w Wątrobym Domku. Inkwizytor w skupieniu wysłuchał o bolesnej, nagłej agonii otrutego Jajogłowego, który w ostatnich chwilach dokonał duchowej przemiany i zmarł w ramionach lisoelfki. Gdyby na tym jej żałoba zakończyła się, byłoby dobrze, bo potem stało się najgorsze. Wpadła w szał i zaczęła kompulsywnie walić w pokryte barierą drzwi, aż straciła całe ramię. Herman opowiadał o jej amoku z taką sugestywnością i takim zapałem, że czuli się jakby byli z nim w zamkniętej przestrzeni z kobietą tracącą zmysły i odczuwali ten sam strach co on. Muzyk zwrócił się do Otto i przestrzegł go, że zostanie teraz rozliczony z jego obietnicy. Nikt nie miał zginąć, a zginęło wielu, w tym jeden w wątrobowym sanktuarium, gdzie nikogo nie mogła spotkać krzywda. Chwila ciszy. Znaleźli się przed drzwiami prowadzącymi do wątrobowego domostwa. Słyszeli szloch przeplatany ze zwierzęcymi wrzaskami, od którego trząsł się nie tylko domek lisoelfki, ale i połowa nazistowskiego bunkra. Od pogrążonej w żałobie i destrukcyjnym szaleństwie istoty dzieliło ich tylko dotknięcie klamki. W pośpiechu zrodziła się swego rodzaju presja na Otto, aby ten przejął inicjatywę, jakby był odpowiedzialny za cokolwiek. Goebbels zastanawiał się czy nie powinien zawrócić, aby związać się z sobowtórami kontraktem, tak jak zresztą w drodze powrotnej go teraz prosiły, podobnie zainspirowany jego pomysłem Herman. Każde wsparcie było cenne.
|
Tabris20.10.2018Post ID: 85412 |
- Myślę że ja powinienem iść przodem. Mogę najłatwiej przetrwać konfrontację z Jokastą. Zarówno od strony dyplomatycznej jak i tej... drugiej. |
Xelacient2.11.2018Post ID: 85416 |
Przy ponownym spotkaniu w nieco spokojniejszych warunkach z zięciem (czy właściwie już synem) Ottshelm mógł jeszcze raz przemyśleć stosunek do niego, jednak dopiero w czasie przedzierania się przez mokradła miał okazję odpowiedzieć arabowi, choć przez delokalizowanie się nie było to łatwe. - Dobrze, będę uważał na siebie i na to co mówię. Wciąż nie do końca rozumiem mocy jakimi władam w swojej... nowej formie, za to lepiej rozumiem uczucia jakie mną targają. Wcześniej darzyłem Ciebie zarówno niechęcią jak i sympatią, teraz Ciebie kocham i nienawidzę równocześnie... zatem równowaga została zachowana, wiele musi się zmienić, by wszystko pozostało takie same - dodał ze słabym uśmiechem - ale może to i lepiej? Takie przeciwstawne emocje pozwalają oceniać sytuację od różnych stron, co pozwala na wysnucie nowych wniosków... na przykład takiego, że jeśli rzeczywiście Joanna ma tylko swojego młodszego brata Garlanta to w Berlinie będą potrzebowali czyjegoś męskiego wsparcia... czyli prawdopodobnie Ciebie... dobrze wam idzie udzielanie sobie wspólnego wsparcia, to nie powiniście tego zaprzestawać. Pewnie nie spodoba się to mojej córce, ale będziesz musiał dzielić czas między nią, a Joannę, przynajmniej przez jakiś czas... dzięki temu będę Ciebie rzadziej oglądał na oczy... he he he - zaśmiał się w nieco wymuszony sposób, po czym dał znak, że muszą przyspieszyć, bo przez tą krótką pogawędkę zostali z tyłu grupy. Później były kolejne lokacje, Ottshelm na sobowtórów nawet nie spojrzał. Dopiero więcej informacjii o śmierci Lei zmusiło go do refleksji. Samobójstwo w "imię ideałów" było na tyle sprzeczne ze światopoglądem Der NaziChemikera, że ten mógłby zabijać byty w najbardziej sadystyczne sposoby byle tylko sprzeciwić sie woli Lei i udowodnić sobie i innym, że jej "poświęcenie" nie miało sensu. Jednak szybko doszedł do wniosku, że skoro on sam pod wpływem stresów zaczął sie zachować irracjonalnie (delikatnie mówiąc), to Leia tym bardziej mogła zrobić coś... nierozsądnego. Toteż jej śmierć uczcił (tudzież zbył) milczeniem. - Tak zginęło wielu... w tym Otto i Anshelm, którzy odrodzili się jako ja, Ottshelm. Jako nowy byt nie mogłem odziedzić tak po prostu wszystkich po nich obietnic, choćby dlatego, że niektóre z nich zawarte przez Otto i Anshelma były sprzeczne ze sobą... jednak Lisia Matka raczej będzie odporna na arguemnty, zostaje nam przemoc, najgorsze rozwiązanie z możliwych, ale na pewno najszybsze... a mamy mało czasu, jeśli jednak Walter ma jakiś pomysł to jestem gotów go poprzeć - dodał spoglądając na emeryta, jako nowy byt zdołał zdusić swoją niechęć na tyle, by połączyć z nim siły... dla dobra grupy. - A co do Walheimów - dodał zwracając się do Hermana - to cała odpowiedzialność... i cała chwała za to spada na mnie, nie pamiętam szczegółów, ale wiem, że to ja chciałem zniszczyć to co było przed nimi, i że to ja koordynowałem całą akcję. *** Ottshelm na dowód, że przestał już darzyć Waltera swoją bezsensowną niechęcią przyłączył się do zaproponowanej przez niego ceremonii, sięgnął po zapałki, podpalił swój kieliszek, po czym odłożył pudełko z powrotem na środek stołu. |
Fimrys6.11.2018Post ID: 85418 |
Udało się! Żyd i Nol-Lidlib zostali oddzieleni w niesamowicie widowiskowym, acz lekko odpychającym akcie mocy. Jako iż sam nie posiadał formy, przybrał formę inspirowaną Abbadonem i biblijną szarańczą. W jakimś stopniu został też rozwiązany problem Aloisa. Żyd żył i nie zaatakował, więc po jego ucieczce Søren uznał tę sprawę za domkniętą. Zostawił go sobie samemu, gdyż czuł, że ten postawił pewne kroki na drodze oświecenia, a to oznaczało choć trochę terapeutyczne działanie kary spalenia. Jeśli przetrwa w zawirowanym świecie wewnętrznych pokoi zapewne po zakończeniu misji nie będzie już tym samym przedsiębiorcą. Ale czy zatraci się jeszcze bardziej w bagnie własnych grzechów i degeneracji, czy będzie stawiał kroki ku rozwojowi? Czas pokaże. A jakże płynny jest czas! Życie wewnętrzne Sørena w końcu dochodziło do jakiegoś ładu. Główny problem zdawał się być rozwiązany, więc mógł zająć się swego rodzaju reorganizacją. Rozumiał lepiej funkcje swojego daru prekognicji i zauważył, że sam jest równie rozciągnięty jak czas. Lunatyk był teoretycznie najbardziej osadzony w teraźniejszości. Ale czy w ogóle można mówić o teraźniejszości jako o oddzielnym stanie? Jest ona wszakże jedynie granicą między przyszłością a przeszłością. Ale jako iż przeszłości nie ma już jako takiej, a przyszłości jeszcze nie, to czy w ten sposób nie jest teraźniejszość jedyną, wiecznie trwającą? Tłumacz coraz bardziej przekonywał się, że czas jest po prostu nieskończonym punktem, szczególnie w obliczu jego roli jako Widzącego Czas, osadzonego w nim. Søren - Duch był przejawem przeszłości, którą jednak był w stanie kreować dzięki onirycznym właściwościom świata wewnątrz umysłu. I tak oto przyszłość przypadła w udziale Pielgrzymowi wyrwanemu ze swych sennych podróży. Marzenie senne stało się kluczem do zrozumienia zawiłej naturyczasu. Większym zaskoczeniem od faktu że Nol-Lidlib przemówił, był fakt, że Tłumacz w istocie go zrozumiał. Jeśli w ogóle można w tak wymykających się ludzkiemu umysłowi sytuacjach mówić o rozumieniu. Głos przeszył go na wskroś po wszystkich hipotetycznych płaszczyznach egzystencji: przyszłej, przeszłej i teraźniejszej. Starał się zrozumieć mowę purgatoryjską już od momentu pierwszego kontaktu – w ramach tłumaczenia run od nazisty jeszcze w Berlinie. Już wtedy wiedział, że nie jest to coś, co jest możliwe do rozszyfrowania przez ludzki umysł w pełni. Teraz jednak umysł tłumacza nie był już w pełni ludzki. Połączenie z innymi liniami czasowymi poszerzało myślenie o wręcz niemożliwą do obliczenia dla matematyki liczbę możliwości. Przyrównywał swą obecną pozycję do zanurzonego w niezmierzonym oceanie człowieka, którego głowa wciąż oddycha nad powierzchnią, ale którego ciało jest już przez nieznane tonie pociągane w nieskończoność. Rozumiał, że jest to możliwe poprzez spojrzenie poza rzeczywistość. Rozbity umysł Tłumacz stał się swego rodzaju furtką dla siły z zewnątrz, spoza rzeczywistości. I tu do głosu dochodził Nidh-Perquunos, którego podświadomość Sørena nazywała Antyabsolutem. Przemowa bytu (?) w pewnym stopniu objaśniła tę kwestię zdezorientowanemu. Nie sposób dokładnie opisać metody zastosowanej do rozwikłania zagadkowego języka, ale warto wspomnieć zastosowanie myślowego szablonu zasady antynomii. Tak więc znaczenia szły ze swymi analogicznymi przeciwieństwami. Znów wkradły się fragmenty heglowskiej dialektyki, a lingwistyczna synteza była piękna. W końcu tłumacz mógł pojąć, co się z nim dzieje. Konkluzje ułożył następujące: Dusza na skraju destrukcji podczas szaleńczego teleturnieju nie upadła, lecz odbijając się boleśnie od dna otwarła na nowe możliwości. Częściowo wyszła poza rzeczywistość, umacniając połączenie z innymi Sørenami, w innych czasach i przestrzeniach. Skutkiem ubocznym tego procesu było wkradnięcie się w to połączenie Nidh-Perquunosa, którego tłumacz starał się na początku pojąć jedynie jako własne urojenie. Potem przypisał mu rolę siły czyhającej na niebaczne istoty i idee naginające czasoprzestrzeń. Ale on okazał się czymś więcej. W Światopoglądzie Trójjedynego inkwizytora zajął miejsce Antyabsolutu - negacji całkowitej. A co to oznaczało? Tego nie wiedział i wiedzy tej nie był w stanie nijak pojąć. Ale to nie było ważne. „A więc to jest droga Wybrańca” Oczywiście nie wywarło to planów na teraźniejszość, a było narzędziem ich uszlachetniania. Priorytetem dalej pozostało wykonanie do końca misji nazistowskiej i sukcesywne działania rewolucyjne. Ale po drodze należało każdym swym czynem, słowem i myślą siać błogosławieństwo Nidh-Perquunosa. Søren zastanawiał się, jak podatni na zarazę byliby poszczególni członkowie drużyny berlińskiej. Najbliżej ideału był chyba geniusz-idiota (M)Elias i jego zdefragmentowany umysł. A może on już został dotknięty mocą w inny sposób? Inkwizytor miał misje zostawiania wszędzie śladów swej bytności, więc możliwe że wspólny wojaż po pokojach zakotwiczył jego obraz wystarczająco mocno w współpokowiczach i bytach. Czas pokaże, czyj duch był silny, a czyj słaby. „Nidh osądzi wszystko i wszystkich. Od nich zależy, jak wykorzystają jego błogosławieństwo” „ Ku chwale Antyabsolutu!” Gdy dotarli do drzwi Biblioteki Losu spojrzał na dumny Dondoryjon. Właściwie tu zaczęło się nieświadomie jego dzieło szerzenia antybłogosławieństwa. Alois ewidentnie był pod wpływem Guru (darzył go nienawiścią, a ta jak wiadomo jest siła przyciągającą), więc może jego reakcja była już częściowo skutkiem wypaczenia powstałego w wyniku połączenia z Nol-Lidlibem. Może teraz Żyd mimo własnej woli szerzy zarazę dalej w głąb wielorybich tkanek. Czy udało się zaszczepić choć malutką odrobinę uszlachetniającej mocy w Rupercie? Ciężko orzec. Wyobraził sobie, co będzie z ryjoknurami po misji. Możliwe, że zbudują kult wokół ledwie żywego władcy czerni (M)Eliasa, ale liczył że w części serc tego prostego ludu zaszczepi się upiorna antyidea Nol-Lidliba, doprowadzając do ich odwrócenia się i krycia w cieniach sekt. Teraz Lunatyk poczuł, jaką siłą są w stanie władać ludzie w tym wymiarze przy małej „pomocy z zewnątrz”, jeśli uwolnią potencjał swej woli. Wziął głęboki oddech rzęsek i wypuścił je w spazmatycznym uśmiechu. Może nawet tak proste byty ulegną jakiejś przemianie przy kontakcie z emisariuszem Nidh-Perquunosa. Zastanawiające było, czy jest możliwe przelanie błogosławionej zarazy na Beatę. Jej wykraczający ponad zasady gry immunitet był jedną z najsilniejszych barier jakie dane mu było poznać w Purgatorium i nie widział, czy uodparniał też na wpływy wyższych sił. Ale Tutty już od początku była elementem, który wymykał się filozofii Sørena. Inaczej jest w przypadku Hadesa, który jest odporny przez swą pozycję i przepotężną barierę którą wokół siebie postawił. Jako iż posiadł moc siedmiu pieczęci, błogosławieństwo Nidh nie stanowiło dla jego osoby nawet najmniejszego zagrożenia. Ale Inkwizytor wierzył, że ten stan rzeczy ulegnie zmianie. W końcu to był jeden z celów rewolucji – obalenie Hadesa. A w drodze obalenia nawet demiurg osłabnie i upadnie w wypaczające objęcia błogosławionej zarazy. Teraz w drodze powrotnej tłumacz w końcu mógł poświęcić więcej uwagi Tutty. Jako iż zagrożenie w dużej mierze minęło, wrócił bardziej do rzeczywistości by spędzić z nią (możliwe, że już ostatnie) chwile. Od początku jasnym było, że po misji ich relacja się urwie, toteż Søren chciał maksymalnie wykorzystać ten czas i jeśli już rozmawiał, to prawie wyłącznie z nią. A nie było lepszej okazji do wspólnego spędzenia czasu, jak przy w miarę spokojnej drodze powrotnej po pokojach, umożliwiającej krótką rewizję dotychczas wykonanych działań . W bibliotece znów wróciły mu myśli o niedoskonałości technokratycznego szczurzego państwa. A wszystko co niedoskonałe, było w oczach inkwizytora polem do działania jego uszlachetniających wierzeń. W jaki sposób dotrzeć mocą Nidh-Perquunosa do tego wyzutego z wszelkiej mistyki narodu? Skoro wszystkie szczury mają połączenie ze sobą i działają jak jeden wielki organizm, to aby dotrzeć do mózgu (króla) należało teoretycznie zaatakować pojedynczą szczurzą jednostkę, przez którą plaga rozchodziłaby się dalej (iteracja z przyszłości podpowiadała wyrażenie „wirus komputerowy” w latach 90 jeszcze nie aż tak rozpowszechnione). Pytanie tylko, jaki system obronny mają szczury na taką sposobność? Lata synergicznej ewolucji na pewno wypracowały zbiorowe mechanizmy obronne, choćby przed językiem ludzi, którego tak nienawidziły. Ale czy były gotowe na zarazę spoza światów? Inkwizytorowi „uleczanie” tego ludu wydało się ciekawą perspektywą na przyszłość, bo w tej chwili nie mógł zbyt wiele w tym kierunku uczynić. Swą postawą i działaniami w mistycznej otoczce starał się dawać wystarczająco sugestywny obraz. Szczególnie wrażliwymi obiektami były młode, jeszcze nie w pełni ukształtowane psychicznie szczurki. Na nowo definiował rzeczywistość kształtowaną przez język, toteż analogicznie podszedł do pozawerbalnej sfery komunikacji, nadając jej dużo głębszego wyrazu i symboliki. Widział głębię również w zachowaniu nieświadomych jej wagi pokojowiczów bądź bytów. Podróż powrotna przez pokoje stała się podrożą powrotną przez rozwój umysłu, który wydał się tak niedoskonałym ze względu na swój wzrost prawie wyłącznie w przyziemnej sferze. Odwiedzanie ksiąg było owocne, ale jego skutków nie było widać zewnętrznie. O niepokojących niesamowitościach „Młota na Czarownice” dawał jedynie niejasny domysł, mogący świdrować ciekawskie umysłu. Wiedział, że ta wiedza może mieć znaczenie w przyszłości, gdy działania jego świątyni zaistnieją na szerszą skalę. Średniowieczny „poradnik” nabierał całkowicie nowej roli w obliczu możliwości Purgatorium. Podróż przez „Ewangelię Jajogłowego” i autotematyczne dzieło E. Karlsena była krótka, ale intensywność absurdalnych obrazów tam zastanych nadrabiała za długie wojaże po półszalonych rękopisach. Sprawą niedokończonej świątyni miał się w głównej mierze zająć zawieszony w twórczej przeszłości Søren-duch, mimo to tłumacz zdecydował się na niewielką, acz znaczącą zmianę. Przed niedoskonałym wejściem postawił wolą niewielki monolit, mający świadczyć o przemianie, jaka w nim zaszła. Ten symbol oświeconego odrodzenia mentalnego miał zmuszać do myślenia nawet mimochodem przechodzących, rozszerzając tym samym wpływy błogosławionej zarazy Nidh-Perquunosa na niewinne podświadomości mieszkańców Purgatorium i przyjezdnych drużyn. Jako iż rzeczywistość gry jest relatywna, monolit mienił się kolorami indywidualnymi dla odbiorcy, pozostając w pewnym sensie tego słowa bezbarwnym. Inskrypcji na monolicie nie było, gdyż ułomność języka mogłaby stanowić barierę w interpretacji. A tak każdy miał odebrać jego symbolikę indywidualnie, by przekonać się o chwale Antyabsolutu. Stawiał dzieło w milczeniu, ale szaleńczy umysł szeptał w głowie inkantacje typowe dla jego natchnionego stylu. Po podróży przez Bibliotekę nadeszła przeprawa przez IV Rzeszę. Guru był zbyt zaabsorbowany swym nowym stanem istnienia, by realnie badać i analizować przemiany polityczne zapoczątkowane przez Ottoshelma. A była to sprawa dosyć ważna, bo przy dobrych wiatrach można by w tym państwie wprowadzać doktrynę kultu inkwizytora. Skoro ruchy drużyny były niezsynchronizowane, Tłumacz nie martwił się ewentualnym parciem do przodu czy zostawaniem w tyle. Skupił się raczej na podziwianiu widoków jednego z bardziej znaczących miejsc dla działalności jego duetu z Beatą, a więc plaży nad krwawym morzem w pobliżu Ogrodów Abbadona. Wydarzenia z ogrodów wydały mu się w obliczu ostatnich wyzwań dosyć odległe, ale wspomnienie było miłe. A to, że coś można było nazwać po prostu „miłym” w obliczu tylu ekstatycznych i drastycznych doznań było niesamowite. W końcu opuścili również i tej pokój nostalgii. Przejście przez więzienne pomieszczenie odbierał jako swego rodzaju tryumf. Ogień strawił doszczętnie złowrogie paprocie i dumnie kroczyli po zgliszczach w zwycięskim pochodzie. Ostał się w głównej mierze popiół, który nie był bez znaczenia w filozofii odrodzenia Sørena. W końcu to on użyźniał glebę pod nowe, wspaniałe życie. W ogniowej apokalipsie zaserwowanej samoświadomym roślinom widział kolejny krok we wzroście, miał nadzieję, że ku dobremu. A może to były tylko urojenia? Już niczego nie mógł być pełni pewien. Przejście koło więzienia sobowtórów w dosyć dosadny sposób przypomniało Sørenowi o stratach wśród członków drużyny. Lunatyk był raczej chłodny i obojętny wobec nad wyraz tragicznych śmierci, ale teraz po tym jak jaźń trójjedynego Guru bardziej zbliżała się do siebie, niż oddalała, uderzyła go ilość zgonów współpokojowiczów. O ile już od początku przewidział, że szaleniec krzyczący bez wytchnienia „Pies” nie da rady (choć przetrwał i tak zaskakująco długo), to śmierć choćby Lei była dosyć zaskakująca i szczególnie bolesna, bo wyniknęła pośrednio z głupoty drużyny. Nowe spojrzenie na język purgatoryjski dało mu również nowe spojrzenie na Króla sobowtórów wciąż czekającego za kratami. Choć dalej uważał za słuszne nie przyjęcie kontraktu, już inaczej patrzył na postać Doppelgängera. Kolejna antynomia Purgatorium: wyniosłość-upadłość, król- więzień. Zaduma podróży powrotnej została dosyć gwałtownie przerwana przez Hermana, który dostarczał grupie niepokojących wieści. Agonia Jajogłowego, która okazała się drogą nawrócenia była nad wyraz... inspirująca. Przypomniały mu się pierwsze, dosyć niefortunne chwile z kapłanem i jego sektą z Amfą na czele. Ale potem nadeszło na dziwnej drodze duchowego rozwoju Sørena zrozumienie dla ich działań i nawet wybaczenie. Ostatecznie łysy fanatyk poprzez śmierć odnalazł właściwą drogę, co w filozofii trójjedynego Guru było kluczowym elementem. Tak oto działanie Niemej przyczyniło się pośrednio ku dobremu. Ale faktem było, że to śmiertelne zatrucie przysporzyło drużynie niemałej zagwozdki w postaci oszalałej Jokasty. Widząc determinację wykazywaną przez Waltera, zaaprobował skinieniem głowy propozycję otwarcia drzwi właśnie przezeń. Sam z Beatą zajął miejsce dobre do ewentualnego wsparcia, gdyż nie był na tyle ranny na ciele i umyśle by trzymać się całkiem z tyłu. Nie chciał, by lisoelfka została zabita, gdyż widział nadzieję w jej przyszłości. Ból straty był tylko przejściowym stanem, mogącym ją uszlachetnić. A jako iż jej domek posłużył mu za miejsce otwarcia aż dwóch pieczęci (czakr) czul pewną wdzięczność, więc pragnął jej pomóc. Senne podróże Kürenbergera VI Chwila próby na szczycie Dondoryjonu została przetrwana, więc Pielgrzym nie już celu dłuższego siedzenia w zdefragmentowanym umyśle Meliasa. Był to wszakże jedynie kolejny fragment sennej podróży po wymiarach. Ustonogi wierzchowiec łypał żywiej oczami, czym zdawał się dawać do zrozumienia, że pora już ruszać. Pielgrzym usadowił się na plecach skorupiaka trzymając szkatułę pod pachą. -Adieu, Coldbergowy Panteonie. Niechaj spłynie na was łaska Nidh-Perquunosa! Nie bójmy się daru Antyabsolutu, w śmierci bowiem życie, a w zarazie lekarstwo. Po wygłoszeniu tych krótkich słów krewetkowy jeździec zniknął w wielokolorowej mgiełce w przeciągu ułamka sekundy. Pozostało jedynie echo słów Pielgrzyma, odbijające się od pustki nieokreślonych granic szaleńczego umysłu Meliasa w poszukiwaniu podatnego gruntu. *** Warzywny gulasz wedle francuskiego przepisu smakował całkiem zacnie. Właściwie to rzeczywistość jako taka była ostatnimi czasy nad wyraz wyborna. Tłumacz za dnia faktycznie odżywał i czerpał z tego stanu ile tylko się dało. A nocą, w snach, widział więcej niż kiedykolwiek. Skromne przyjęcie u Mechanika było znakomitą okazją do pewnego zaplanowania działań rewolucyjnych, bo na ten moment konkretów było mało. Głównym ogniwem miał się stać właśnie gospodarz wieczoru –Jörg. Kiedy ten witał się po kolei z gośćmi, Søren obdarzył go ciepłym uśmiechem i wyraził radość z ponownego spotkania, bo mimo iż od wizyty w warsztacie nie minęło aż tyle czasu, wydarzyło się całkiem sporo. Podziękował też raz jeszcze za reparację wozu i oznajmił, że ten śmiga wciąż sprawnie. Przy stole zastanawiał się nad swoją własną rolą do odegrania w oświeceniowej rewolucji ( w końcu kiedyś, gdzieś już mu się to prawie udało!). Wierzył w jej powodzenie, ale ciekaw był drogi, którą ta dojdzie do zwycięstwa. Kątem podświadomości czuł pewną zmienną, pewien tajemniczy faktor wpływający na ich działania jakby „zza kulis”. Tłumacz chętnie przysiadł się wraz ze studentem, emerytem i chemikiem do wodza rewolucji-kota. Obserwował zapoczątkowany przez Waltera rytuał i po chemiku również przystąpił do jego realizacji we własnym kieliszku. Opary trunku płonęły godnie i tak oto tliły się już trzy płomienie. Wódz ewidentnie zebrał ich tu w celu rozpoczęcia rozmowy, ale guru czułby się dziwnie rozpoczynając ją w takim, bądź co bądź, symbolicznym momencie. Włożył rękę do kieszeni, by zobaczyć czy ma jeszcze własne zapałki, gdy natrafił dłonią na niewielki przedmiot. Był to malutki, wyrzeźbiony najpewniej z jakiegoś kamienia, posążek przedstawiający kolorowego, krewetkowatego skorupiaka. Kürenberger nie potrafił sobie przypomnieć, skąd go właściwie miał. |
Wiwernus8.11.2018Post ID: 85419 |
Pokój Więzienny / Wątrobowy Raj Herman osunął się wzdłuż ściany, drżąc. Nie dało się po jego reakcji rozgryźć jaka motywacja kryła się dokładnie za popełnionym samobójstwem, jednak osobisty stosunek do „Walheimów...” i ogólna maniera dawały jasno do zrozumienia, że był nieszczęśliwym, młodym człowiekiem targającym się na własne życie nie tylko przez wgląd na problemy, ale romantyczne ciągoty, słabość charakteru i odwzorowujące literacką fikcję naśladownictwo. Lea – jak próbowała wykazać Walterowi – była przekonana, że pragnienie śmierci stanie się jej wspólnym mianownikiem z muzykiem. Ten jednak okazał się być tak do niej podobny, jak odmienny. Dla tych, którym samobójstwo dziewczyny wydawało się być bezsensowne i nieodpowiednie, to Wagnera musiało być niemal kuriozalnym przejawem głupoty. Muzyk spojrzał w różnobarwne oczy Ottshelma, próbując wywrzeć swego rodzaju presję na swoim „oprawcy”, bał się go jednak, a szczególnie Ojca i Anshelma. Początkowo przerażony był koncepcją Purgatorium, a pierwsze minuty w rajskim, pełnym absolutnej troski i opieki lisoelfki wątrobowym domku sprawiały nawet, że akceptował swój wybór i zaświaty zaczęły mu się podobać. Po fortelu Niemej i otruciu Jajogłowego oraz furii Jokasty w miejscu, które miało być jego azylem, wszystko zmieniło się w koszmar. Nie zdawał sobie nawet sprawy przez co przechodzili inni. Liczył się tylko on. A wszystkiemu winny był Otto, który nie tylko obiecał lisoelfce, że przeżyją wszyscy (choć i to nie do końca było prawdą), to jeszcze zastąpił „Cierpienia Młodego Wertera” dziełem, bez którego młody muzyk może nigdy nie miałby tak silnej motywacji, aby się zabić. W „oryginalnej” linii czasu Wanna miał o wiele bardziej pod górkę i nie mógł mamić swojego podopiecznego umiejętnie podsuniętą książką. Przewrócił się i zdawał się faktycznie dusić, przerażony faktem uwięzienia w zaświatach. Całą rozgrywkę uznał za wymierzoną bezpośrednio w jego osobę torturę i która miała trwać wieczność, nie wierząc w możliwość powrotu do Berlina. Początkowo, choć nie było już na to czasu, zastanawiali się czy byłby w absolutnym napadzie histerii zawiesić swoje czynności życiowe i popełnić kolejne samobójstwo, ale najwyraźniej nie – rzucał się jak ryba w wodzie, walcząc o każdy oddech. Gdy miał dość sił, aby przekonywać wszystkich, że to już koniec, przegrali, limit czasowy się kończy i wszystko inne, Nadim zainterweniował, za nim Goebbels przesiąknął jego destrukcyjnymi dla grupy poglądami. Przyłożył muzykowi nie na tyle mocno, aby wyrządzić mu poważną krzywdę, ale wystarczającą, aby pozbawić go przytomności. Potem wrzucił na już i tak obciążonego (M)Eliasem Goebbelsa. Ten z przerażeniem spoglądał na opuszczającego ich Waltera i cykliczne wrzaski dobywające z Wątrobowego Domku, spowolnione i o obniżonym tonie po dylatacji czasu jaka zachodziła w pokoju. Emeryt otworzył drzwi, przekroczył próg, zamknął za sobą przejście i zniknął pokojowiczom z oczu, wzbudzając w nich ogromne napięcie. ... Chaos. Sugestywne opisy Hermana nie były przejaskrawione. Lisoelfka zdemolowała w furii całe swoje domostwo. Powyrywane z mięsnych ścian urządzenia kuchenne, połamane łoże sypialne, wywrócona wanienka, wdeptany i zgnieciony kociołek alchemiczny – wszystko dawało jasny wyraz, że kobieta straciła nad sobą kontrolę. Ostał się jedynie symboliczny pokój, gdzie były przedmioty przypominające o synu-kochanku kobiety i ich dziecku. Co gorsza, kobieta najwyraźniej zdała sobie sprawę co uczyniła i próbowała wszystko posprzątać oraz uporządkować na powrót swoich ludzkich pociech. Walter zdał sobie sprawę, że kobieta chciała przygotować im odpowiednie, takie jak sobie wymarzyła więzienie, jednak każdy najmniejszy element domku przypominał, że jego właścicielka nie jest stabilna emocjonalnie, a skala cierpień i ponadprzeciętnie długi żywot w samotności, zniszczył ją. Sama Jokasta siedziała skulona obok drzwi prowadzących do Pokoju Cmentarnego, tak mocno skupiona na ich pilnowaniu, że zdążyła się już – także przez dylatację czasową – zmęczyć przed jego przybyciem i była osłabiona. Nawet wtedy jednak emanowała dziką, zwierzęcą potęgą niczym ucieleśnienie jakiegoś abstrakcyjnego żywiołu. Na widok osiołka, starego przyjaciela, natychmiast podniosła się i nabrała sił. W jej oczach krył się obłęd, aż ślina kapała z jej przypominającej pyszczek buzi. Jeszcze jako (W)Alter miał na misjach ze starą drużyną zawsze zapewniony ciepły kąt w jej progach i odczuł żal, że czas tak źle obszedł się z tą inteligentną, troskliwą i potężną istotą. Lisoelfka była bytem szczególnej kategorii, bo uosabiającym pokoleniom graczy najsilniejszy, matczyny archetyp. Hadesi we własnej osobie traktowali ją w szczególny sposób. Moc kobiety wymykała się pojmowaniu, a zdeterminowana zdawała się być czymś o wiele więcej niż nawet Adolf Hitler po swojej przemianie czy inni, pokonani przez Piontka bossowie Purgatorium. Hgrrrrrrrrrr.... Hgrrrrrrrrrr... Hgrrrrrrrrrr Mimir budował napięcie, ale dopiero skierowany na niego wzrok Osiołka uświadomił kobiecie o swojej obecności. Roztrzaskała go swoją stopą i przybliżyła się do emeryta, górując nad nim niczym ogromne cielsko, przypominając przy tym mu jego własną matkę w jej czajniczkowej formie. Wiedział, że gotowa jest go połamać jak Jajogłowego, byle pozostał w Pokoju, najwyraźniej jednak chciała go wykorzystać. Nie pozostało nic innego jak spróbować się z nią porozumieć. Czas naglił.
Wykorzystała kilka sekund jakie jej dał aż za mocno. Urwała mu obie nogi przy samych udach, a potem odrzuciła za siebie, bredząc w amoku o tym jak bardzo są do siebie podobni jako ci, którzy stracili swoje dzieci. Ciało w Purgatorium zdawało się być autonomiczne po takim odłączeniu, przynajmniej w przypadku Piontka, który najpierw próbował je zdalnie kontrolować, a potem nawet podniósł się i wykonał kilka kroków na setce fantomowych kończyn, za nim kobieta potężnym kopnięciem połamała mu żebra i sprawiła, że do reszty stracił kontrolę nad swoim ciałem. Nic przy torturze jaką zapewniła mu Kobieta w Czerwieni, żadna też tortura nie mogła się równać ze stanem po utracie córki, odczuwał jednak olbrzymi ból. Dopiero po chwili lisoelfka uświadomiła sobie, że w ten sposób straciła możliwość, aby ściągnąć za pomocą emeryta pozostałych do Wątrobowego Raju i była zależna od ich odwagi. Poza tym, wpadła w kolejną histerię – żałowała co uczyniła, wiedząc, że przesadziła. I wtedy zadzwonił telefon. *** Milczenie. Spoglądanie na klamkę. Nerwowe splunięcia Goebbelsa i coraz mniej zabawne, filmowe teksty wyobrażenia mechanika. Nawet Joanna straciła wiarę po tym, jak słowa Otto dały jej przepustkę do podtrzymania relacji z Nadimem, bo co po nich, gdy nigdy się nie wydostaną z pokoi po ich zamknięciu? Nol-Lidlib zasugerował Guru, by zajrzał przez kurtynę czasu i sprawdził co stało się w Wątrobowym Domku. Ten posłuchał się i skierował do tego zadania Ducha, iterację przeszłości, miał jednak z tym wyraźny problem. Czas w komnacie lisoelfki płynął inaczej, musiał więc wykorzystać swoje wszystkie tożsamości, by ujrzeć jedynie zarys wydarzeń i lakonicznie przyznać, że z Jokastą było tak źle jak mówił Herman, a Piontek poległ w słowie, poległ w bitwie i wyrwano mu nogi. Nadim wyrwał młot (M)Eliasowi i odepchnął Mathiasa, by niemal przejść po ryjoknurach. Kopnięciem otworzył drzwi do pomieszczenia i pozostałym nie zostało nic innego jak wkroczyć do środka. Kobieta na ich widok dostała ślinotoku niczym narkomanka. Stanęła w taki sposób, aby zakryć pozbawionego nóg Osiołka i uśmiechała się fałszywie, ukrywając swoje prawdziwe intencje. Gdy ktoś spojrzał na drzwi za nią, krzywiła się jakby ktoś ją oparzył. Bolało ją w jakim stanie jest drużyna, jak bardzo stała się nieliczna i odmieniona oraz wyraźnie miała żal do Otto za złamane słowo, na co była wyraźnie wyczulona. Arab trzymał się blisko Ottshelma, Joanny z jej parą bytów oraz Goebbelsem z Hermanem oraz (M)Eliasem na plecach, zaś Mathias trzymał się blisko ryjoknurów, Hansa oraz Guru z Abbadonem i Nol-Lidlibem.
4 Październik Pierwszy płomień inicjującego rytuał Waltera, drugi płomień dający wyraz puszczenia w niepamięć niechęci Ottshelma, trzeci Soren godnie dostosowujący się do sytuacji, a czwarty i piąty od (M)Eliasa z drżeniem rąk przypominającym o jego wyjątkowej naturze, symbolicznie od każdej strony jego złożonej osobowości. Przez chwilę, w ciszy spoglądali w ognie, dostrzegając w nich to, co sami im przypisali. Tłumacz wziął głęboki oddech i wysunął się poza czas. Pełne mieszkanie, a prawie same trupy pomyślał mimowolnie i ściskając skorupiaka kryjącego w kieszonce. Kot uniósł kieliszek i łyknął trunku, starając się powoli przełamać ciszę i zręcznie wrócić do rozmów, w których tak się miłował. Rytmicznie stykał przy tym w naczynie, doprowadzając Otto do nerwowego i pełnego skupienia odmierzania rytmu. Wywołało to ciąg skojarzeń, z których najmniej zadowolony był Anshelm, zmęczony hałasem i, jak się okazało, także fizycznym wysiłkiem. Od momentu dowiedzenia się co słuchał Stalooki Senior, często dziwnie reagował na muzykę. Wymienił spojrzenie z Guru, odrywając go od ponurych myśli. Ten zauważył skorupiaka w kieszonce, lecz nie zatyczkę wciąż tkwiącą w uchu. Mężczyzna o obliczu cherubina dołączył do grupki, możliwie jak najbardziej subtelnie, nie chcąc zakłócić spokoju członków drużyny, którzy tak się ze sobą zżyli. Pragnął jednak poruszyć ważny temat, ale nie wiedział jak. Po pierwsze, czy wypadało przy członkach "drugiej grupy" mówić o tych sprawach. Po drugie, czy wypada przy Walterze. Za przemawiało to, że znali jego dobre serce i intencje, a poza tym jego propozycja, jeśli ją przeforsują, będzie na pewno lepsza od tej diabła w czapeczce. Podejrzewał już, że emeryt dowiedział się co ten wymyślił i chciał wszystko odkręcić możliwie jak najdelikatniej, z aprobatą emeryta, bo wiedział, że nie mają pozycji i siły przeforsować durnot "czapeczki". Problem polegał na tym, że - mimo ogromu talentów - osobnik o włosach cherubina był grafomanem. Podsunął tekst (M)Eliasowi, wskazując mu, by zaśpiewał tak jak czuje. Kochałem ją {Ref} I dlatego właśnie A potem mężczyzna padł na siedzisko i zawstydził się tak, jak tylko zawstydzić może ktoś popełniający faux pas i zdający sobie nagle z tego sprawę. |
Fimrys18.11.2018Post ID: 85432 |
Sytuacja w Wątrobowym Domku widziana spoza kurtyny czasu nie rysowała się dobrze. Søren opisał bolesną porażkę Waltera wystarczająco sugestywnie, by reszta grupy dokładnie mogła obmyślić plan działania. I tak musieli przekroczyć próg, bo czekanie pod drzwiami na upływ czasu było perspektywą całkowicie beznadziejną, podczas gdy konfrontacja dawała pewne szanse na sukces. Miał nadzieję, że jest to już ostatnia wielka próba i zbliża się możliwość odetchnięcia z ulgą po zakończeniu wyzwań. Wszyscy odważnie wkroczyli na pole bitwy, które jeszcze nie tak dawno było jedynym przyjaznym pomieszczeniem złowrogiego, purgatoryjskiego wymiaru. Inkwizytor już miał plan, choć ciężko powiedzieć, kiedy na niego wpadł. Odczuwał, iż wie jak należy rozegrać sytuację, gdyż jest w tym boski wpływ Nidha. Ich wkroczenie do domku było w umyśle trój jedynego Guru jak rozstawienie figur na szachownicy. Całość wydarzeń widział właśnie jako partię szachów, aczkolwiek bardziej dynamiczną, nierówną i jak na Purgatorium przystało nadzwyczajnie dziwną. Była tylko jedna czarna figura - lisoelfka, a białymi (choć w nurtach jakże kolorowymi!) byli przedstawiciele drużyny berlińskiej. Kolejna różnica – każda bierka posiada pewną autonomię, choć chyba tylko Søren miał kontrolę nad szachownicą jako całością. W końcu to on doskonale wiedział, jak się kto ruszy dzięki darowi przewidywania przyszłości do 3 sekund. Sam inkwizytor widział siebie jako hetmana, gdyż miał plan i oceniał swe możliwości wysoko. Melias stał się królem, przez swoje dosyć ograniczone możliwości motoryczne, ale wielką wagę strategiczną przez wzgląd na pieczę nad obrazem. Nol-Lidlib i Abbadon byli wieżą i gońcem – nieustraszonymi obrońcami kluczowych figur, a reszta drużyny właściwie sama sobą rozporządzała. Nie brakło też ryjoknurów jako dzielnych, acz skazanych przy większości manewrów na pewną śmierć pionów. Szykowała się najbardziej absurdalna rozgrywka szachowa w dziejach Kürenbergera. Sam na początek miał przygotowany gambit, nazywany dalej przez potomnych „Gambitem Inkwizytorskim”. Miał on doprowadzić do zwycięstwa w partii przed jej właściwym rozpoczęciem, czyli coś, co jest możliwe tylko w świecie tak szalonym jak Purgatorium. Rzekł tedy Hetman: -Jokasto! Stając tu przed nami jako nasz oponent i nie dając nam przejść, stawiasz nas wszystkich w sytuacji przegranej! Niestety, nie może dojść do tego, byśmy pozostali tu na wieki razem, choć wielu z nas by tego chciało. Jedyną możliwością szczęśliwego finalé, jest ukończenie przez nas misji danej nam z góry już na samym początku wojażu. Możesz sobie zadać pytanie: dlaczego? Wszakże twe dominium chroni przed skutkami upływu licznika czasu. Już śpieszę z odpowiedzią! Faktycznie nie grozi nam śmierć z TEGO powodu, och nie, licznik jest błahostką. Prawdziwe zagrożenie naszej egzystencji leży całkowicie gdzie indziej, bliżej niż ktokolwiek z nas mógłby sobie wyobrazić. Zapewne nieobcą Ci jest, o wielka matko, mikstura placebo, którą zostałem obdarzony tu całkiem niedawno. Otóż była ona karmiona wiarą, gniewem i strachem przez wystarczająco długi czas, by urosnąć do rangi zapalnika małej apokalipsy. Mocy ma już tyle, że utrzymuję ją w ryzach tylko i wyłącznie potęgą swej woli, woli, która czasami bywa narażona na szwank, na przykład przez okaleczanie mych przyjaciół, czy upływ licznika czasu... nie muszę chyba tłumaczyć Ci, jakie mogą być skutki upadku tej bariery? Uwolnienie tak wielkiego potencjału pewnikiem nie pozwoli nam wszystkim żyć z Toba szczęśliwie w twym domku. Smutna perspektywa, czyż nie? A jeszcze smutniejsze jest to, że stając przeciwko nam nieświadomie starasz się doprowadzić właśnie do takiego, tragicznego obrotu spraw. I nic nie da tu wyrywanie kończyn, możemy jedynie rozmawiać. Proszę Cię w imieniu drużyny berlińskiej, bytów nam przychylnym, moim własnym, jako iż to właśnie dzięki twej dobroci doznałem tu kolejnego stopnia oświecenia, oraz wyższych instancji: przepuść nas z obrazem, byśmy mogli przeżyć i wykonać powierzone nam zadanie. Tym razem Guru postawił wszystko na jedną kartę. Włożył w przemowę pełnię swych retorycznych umiejętności. Jasno dał przez nią do zrozumienia iż jedyną słuszną i dającą obopólne korzyści w tej sytuacji możliwością jest wypuszczenie ich z domku. Trochę było w tym szantażu, ponieważ chciał po raz ostatni zagrać vabank przepotężnym „Tchnieniem Abbadona”, którego mocy obawiał się już od teleturnieju w Bibliotece Losu. Przemawiał pewnie, ale z klasą, w sposób w jaki racjonalne dziecko oznajmia swej matce, że już osiągnęło dorosłość i opuszcza rodzinne gniazdo, ale dalej w sercu pozostaje dzieckiem swej kochanej rodzicielki. Jednocześnie porozumiewał się z Abbadonem i Nol-Lidlibem, za którymi się chronił. Wiedział, że lisoelfka jest nieobliczalna i może natychmiast rzucić się do ataku. Był przygotowany na tę sposobność i starał się przygotować również najbliższych członków drużyny. Gdyby racjonalna mowa do niej nie przemówiła, pozostanie przeprowadzić ten szalony szachowy pojedynek. Senne podróże Kürenbergera VII Znów złapał się na zbytnim odlatywaniu, myślami tkwiąc jednak po szyję w rzeczywistości. Zdarzało mu się to ostatnio częściej, szczególnie w obliczu bodźców wyzwalających mieszane uczucia związane z Purgatorium. Pozostawił krewetkę w kieszeni i chwycił w dłoń szklankę w celu ugaszenia płonącego kieliszka. Ogień przykryty grubym naczyniem szybko stracił pokarm w postaci pysznego tlenu i przestał się tlić, tym samym umożliwiając konsumpcję trunku. W chwili natchnienia sytuacją oznajmił współtowarzyszom: - Nasza wiara musi być silniejszym płomieniem. Nie pozwolimy tak łatwo zagasić naszych idei. Nieoczekiwanym punktem programu była piosenka o Lei. W tłumaczu wzbudziła wspomnienia, jakie ten wiązał z oślouchą dziewczyną. Już od pierwszych chwil w pokoju narodzin powiązał ją z Walterem, choć myślał, że bardziej jest jego wnuczką, niż jak się potem okazało, półbytową córką. Mimo niewielu interakcji, zapamiętał ją dobrze: jako szlachetną obrończynię swych idei i bytów. Swą smutną decyzją udowodniła, że osiągnęła stan, który każdy mógł rozumieć inaczej. Dla tłumacz, był to jeden ze szczebli na jej indywidualnej drodze oświecenia. Sam człowiek podrzucający piosenkę był ciekawy, gdyż w umyśle Sørena jawił się jako anielski wysłannik. I znów naszły purgatoryjskim wspomnienia: anioł – diabeł. Ach te antynomie... |
Garett6.01.2019Post ID: 85468 |
4 Październik (M)Elias spojrzał na cherubina z trudną do opisania miną, kiedy ten podsunął mu słowa piosenki. -Nie potrafię/(nie chcę) śpiewać. Gdybym miał tu fortepian, to mógłbym (co najwyżej) zagrać (jeśli wciąż nie zapomniałem nauk z dzieciństwa). Zaśpiewać jednak musiałby wciąż ktoś inny. Mathias -Nielogiczne. Idiotyczne. Czysta głupota. – powiedział monotonnie oddzielony od ciała Mathias, widząc jak Herman przywalił Nadimowi. - Jeśli jesteś gotów zmniejszyć swoje szanse na przeżycie tylko dlatego, że jesteś zbyt wielkim tchórzem aby przyznać się do własnych błędów i miast tego zrzucasz wszystko na innych, to może powinieneś tu zostać i spróbować przeżyć na własną rękę. W końcu, gdyby nie my, to „nigdy nie zaznałbyś tego piekła”. Nawet pomimo tego, że wymawiał te słowa jakby czytał z kartki, to język wciąż miał cięty. -Ty z nasz wszystkich zaznałeś najmniej, bo postanowiłeś siedzieć na dupie i nic nie robić. Logicznie rzecz biorąc, powinniśmy cię zostawić na pastwę Jokasty. Zostając tutaj zrzuciłeś całą ciężką pracę na nas, więc nie jesteśmy ci nic winni. Wręcz przeciwnie, to ty jesteś nam winny wszystko, bo zaraz wykonamy zadanie którego ty miałeś być oryginalnie częścią. Bo wypowiedzeniu tych słów, zbliżył się do swojego ciała, aby naradzić się z drugą osobowością. Melias -Nie musiałeś być w stosunku do niego taki ostry... -Zamknij się, to nie ty musiałeś negować klątwy obrazu przez całą drogę tutaj, będąc przy tym wystawionym na otępiające działanie chłodnej logiki Błękitu i martwiąc się przy tym, że twoje ciało w każdej chwili się może zdematerializować. -To co robimy? -Ty mi powiedz. Po tym jak przejadłem się Błękitem, to ty tu jesteś teraz najbardziej „kreatywny”. -Tak, ale to ty odpowiadasz za obraz. -Chcesz mi powiedzieć... -Tak. -Janik! – wykrzyknęli (pomyśleli?) obaj. … Weszli do pokoju. Oczywiście, najbezpieczniej byłoby zrobić to co planowali poza nim, ale byłoby to niemożliwe ze względu na odmienny upływ czasu w i poza Wątrobowym Domkiem. Trzeba było więc to zrobić z bliska. Wpierw jednak była kolej Sorena. Obie osobowości wyczuwały, iż Guru przeczesuje czasoprzestrzeń w poszukiwaniu optymalnego rozwiązania. Postanowili mu więc pozwolić działać pierwszemu, zobaczyć czy uda mu się przekonać Jokastę tym jego szantażem. A jeśli nie... Cóż, wtedy przejdą do wykonywania swoje planu. A polegał on zaprzestaniu negacji klątwy obrazu i zamiast tego przekierowania jej wprost na Jokastę, doprawiając przy tym nutką Karmazynu Janika. Konkretnie to owo „doprawienie” miało wzmocnić aspekt wywołujący skłonność do działań samobójczych (wpadli na ten pomysł niejako dzięki Hermanowi), co powinno uczynić Jokastę łatwiejszą do pokonania w razie walki, a w najlepszym wypadku sprawi, że sama postanowi się zabić. |
Xelacient6.01.2019Post ID: 85471 |
Walter osiągnął na pewno jedno, uwolnił Otto od jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Der NaziChemiker mimo racjonalnej argumentacji (swojej własnej) jakieś wewnętrzne wyrzuty sumienia na bazie emocjonalnej czuł. Jednak widok okaleczonego emeryta szybko go od nich uwolnił. Cokolwiek obiecał Lisicy jako stary Otto Kamphausen to jednak ona niejako pierwsza złamała swoje obietnice otoczenia ich opieką... niejako, ważne było to, że Ottshelm był w pełni gotów do starcia. - Nadim, pamiętasz nasze pierwsze starcie? - rzucił półgębkiem do syna - z tym nazistowskim żywym trupem? Zróbmy teraz to samo, ja odwrócę jej uwagę, a ty zaatakujesz z zaskoczenia! - dodał, wierząc, że Tahir poradzi sobie bez dalszych instrukcji. Zatem zostało zwrócenie na siebie uwagę Jokasty i zastosowanie jakiejś brudnej sztuczki. Dyplomatycznego podejścia nawet nie próbował, Piontkowi się nie udało to jemu tym bardziej by nie wyszło. - Hej Ty ruda zdradziecka szmato! - zaczął celując w nią palcem i próbując ją okrążyć z prawej, by odwrócić jej uwagę od grupy, a przede wszystkim Nadima - kiedy składałem Ci obietnicę to miałem Ciebie za jedyny godny zaufania byt, ale teraz widzę, że jesteś takim samy bezwartościowym śmieciem co reszta, brzydzę się Tobą! Obyś sczezła! - dodał dołączając do obraźliwych półprawd pocisk tłustego szmaru. Brudna sztuczka Ottshelma była brudna dosłownie. Der NaziChemiker uznał, że jedyne co może zrobić to obrócić furię i masę Lisicy przeciwko niej samej. W tym celu chciał ją sprowokować do ślepej szarży na siebie, a następnie rzucić pod nogi naprędce wykreowane w jego dłoniach mieszaninie węglowodorów. Jakos Ottshelm był w stanie wykreować sobie "z powietrza" koronę z oksydowanego srebra to wykreowanie oleju nieorganicznego nie sprawiło mu problemu. W końcu atomy węgla i wodoru miał w powietrzu (tak teoretycznie) wystarczyło je połączyć w niezbyt długie łańcuchy. Nie tworzył żadnego konkretnego związku chemicznego, ot mieszanina węglowodorów tworzących razem lepką, ociekają olejem czarną maź. Maź ta materializowała mu się w rękach, toteż mógł nią rzucać niczym błotem. Maź to była niczym oszczerstwa, które rzucał w stronę Lisicy, brudziły ją, ale brudziły również i jego. Jedyne czego nie był pewien to czy rzeczywiście uda mu się wprawić Lisicę w poślizg, a następnie przed nią uskoczyć. Jeśli nie to pozostała mu tylko nadzieja, że jego bardziej Anshelmowa część (bardziej doświadczona w bójkach) odpowiednio się uaktywni. |
Wiwernus10.01.2019Post ID: 85472 |
Wątrobowy Raj Tłumacz – podobnie jak Walter rozważający albo pokonanie przeszkody w postaci Jokasty albo anihilację pokoju – obiecał, że prędzej obróci Wątrobę w popiół niż pozwoli uwięzić w nim drużynę. Uczynił to lawirując mistrzowsko słowem – na poziomie języka, logiki, emocjonalności i wiary (tutaj działającej cuda) w to co mówi. Mógł to uczynić co prawda w mowie purgatorium lub przynajmniej do niej bliższej, wszak potrafił to i miałby o wiele większe pole manewru. Zawsze w pogotowiu zostawały jednak (M)Eliasy gotowe obrócić klątwę obrazu przeciw matczynemu arcyarchetypowi, wyraźnie zainspirowane Hermanem. Søren wymknął się już biegowi wydarzeń na trzy sekundy, a nawet dalej, zasiane słowami ziarno jednak zdeptał umiejętnie Ottshelm swoim Hej Ty ruda zdradziecka szmato!. Nie mógł jednak ulec w pełni zażenowaniu – cheminazista po ujrzeniu Waltera przesiąkł karmazynem emocjonalnego wburzenia, wzmocniło go indygo logicznej słuszności złamania paktu przez kobietę, jego zaś talenty zdwoiła swoista spiżowa unia z Nadimem, z którym łączyła go więź trudna do wyobrażenia nawet dla Kurenbergera. I zawsze w pogotowiu pozostawali Ojciec i Pisarz Święty.
Jokasta, Lisoelfka, Strażniczka Wrót, Mama – dokonała bytowania w pokojach przemiany, zostawiając po sobie zaskakująco niewiele żalu. Tak jak dziecko musi opuścić rodzinne gniazdko i pożegnać rodzicielkę, tak „homo pokoicus” musiał zerwać z tym pokrętnym, freudowskim przywiązaniem do stagnacji i zwodniczego, karykaturalnego momentami ciepła domowego ogniska. Nie istniała wola, aby kobieta mogła powstać i dalej walczyć – Otto już dawno pokonał matczyne lęki, Joanna nie potrzebowała już niczego innego oprócz brata i partnera, nawet Herman otrząsnął się po ostrej reakcji Nadima i (M)Eliasa, kierując się ku powolnej zmianie postawy. Kiedy Jokasta rozwiała się w pył, telefon znów zadzwonił. Joanna licząca na kontakt od mechanika podniosła słuchawkę. Teraz jednak dało się jedynie usłyszeć echo bezmyślnych, pełnych atencji i prób zwrócenia na siebie uwagi Lisiej Mamy, które kierowała przez dziesięciolecia do służb porządkowych i kogo tylko się dało. Smutne i tragiczne, w większości jednak tuzów i pokojowiczów w ogóle to nie obeszło. Lama podniosła za kark – niczym kotka młode – Waltera, zaś Nadim wziął na ręce niezdolnego do żadnego ruchu, umierającego Otto. Czas naglił, więc wybiegli z Wątrobowego Raju, zostawiając za sobą zdeptanego Mimira oraz... zmieniający formę pokój. Pokój Cmentarny Niezaprzeczalnym historycznym faktem jest – w tej linii czasu – egzystencja Adonisa Hitlera, przybranego brata Adolfa, który nie tylko zamieszał w biegu wydarzeń, ale i był wyjątkowo barwnym ptakiem na nazistowskim dworze. Kulturysta, kryptohomoseksualista, trębacz, bawidamek i perwers wyznaczał styl oraz wzorce, łącząc elegancję z kontrowersją i nutką zgryźliwej wulgarności. Idealnie wpasowywał się w realia purgatoryjskich kreatur i karykatur. Czekał już, niczym swego rodzaju subboss i oficer mniejszego rzędu ze świtą wygłodniałych nazizombie, które wygrzebywały się z trumien, grobowców i mogił Pokoju Cmentarnego. Nie będziemy o nim rozmawiać. Tak samo o wizji duchów zmarłych pokojowiczów, którzy odwracali uwagę berlińczyków; grobowcach zmarłych w trakcie misji nazistowskiej; grobie Wendelina "z ręki" Mathiasa, brata Niemej czy familii Pringsheimów, od którego tłumacz przypomniał sobie o przejętych prochach Carla. Bieg z ryjoknurami i obrazem mógł być kontynuowany, gdy wieko jednej z trumien okazało się być portalem i wydało z siebie Niemą ogarniętą dziwnym, abstrakcyjnym amokiem wywołanym presją czasu. To właśnie ona wzięła na siebie całą armię, osłaniając kompanów w samobójczym, godnym Lei akcie poświęcenia. Prawdopodobnie. Pokój Narodzin Na początku nie poznali miejsca, od którego wszystko się zaczęło. Piękno skąpanego w ciepłych brązach, żółciach i czerwieniach pokoju z charakterystycznymi paprociami, akwariami, wystawnymi meblami i gablotami stało się jeszcze większe, gdy stół na wzniesieniu ozdobił się czystą bielą zmyślnego obrusu i ciężarem wymyślnych, godnym niebios dań. Były też instrumenty, ogrom instrumentów znanych i nieznanych ludziom oraz ożywające obrazy, których postaci wodziły wzrokiem za biegiem wydarzeń. Alois Ferenz najwyraźniej trafił już do tego wyszykowanego na powrót drużyny miejsca odrodzenia. Siedział spokojnie, kopcił ukochanego szluga. Po prawicy zasiadały sobowtóry Lei i Psa, zaś po lewicy dwa mechaniczne, chromowane konstrukty odziane kolejno w biały i czarny garnitur, przemawiające czystą muzyką wyrażaną również wzburzoną kreską zapisu fal audio na ich przypominającym ekran, odpowiadającym głowie kasku. Pięć sekund Zero śladu po obiecanym obrazie z rękami. Panika i niepokój. Cztery sekundy Absolutne szaleństwo. W odmienionych, zniszczonych już właściwie ciałach percepcja i motoryka osiągają już od stresu i bólu taki poziom, że ukrywający zdenerwowanie Ferenz odpala swobodnie papierosa, drapie się po siwych włosach, zaciąga się i delektuje oparami, mając jeszcze czas na ostatnie przemyślenia, a nie mija nawet połowa sekundy. Walter traci przytomność, a serce Otto – trzymanego na rękach Nadima – przestaje bić. Inkwizytor przypomina sobie o zapewnieniu Hadesa w IV Rzeszy. Trzy sekundy Beata łapie inkwizytora za rękę, zaś Joanna całuje Nadima w policzek. Goebbels wypuszcza Waltera z pyska i szlocha. Mathias i Soren stoją niewzruszeni. Pringsheim rzuca suchym, całkiem jednak zabawnym i typowym dla siebie żartem, a Herman przewraca się o zawadzające kable sprzętu muzycznego. Dwie sekundy Czas rozciągnął się na tyle, że kompani zaczynają się spokojnie, swobodnie żegnać i nie przeszkadza im, że przez uchylone drzwi widać już zarys biegnącej Niemej, dla której niemożliwym jest zdążyć przed uchylającymi się drzwiami. Tuzy żegnają się z drużyną i między sobą. Ktoś widzi Leę i pozostałych zmarłych, ktoś jeszcze inny wygląda poza kurtynę zdarzeń i fałszywość Purgatorium. Ręcę za nim... ujawniają się. Sekunda Goebbels orientuje się co nastąpiło jako pierwszy. Szarżuje w kierunku ryjoknurów, strąca je na boki i wykonuje obrót, uderzeniem kopyt ciskając malowidłem w kierunku przeznaczonego mu miejsca. Ten wbija się w Hands Resist Him.
Kikuty Waltera pęcznieją, pulsują i eksplodują, odsłaniając zarys pięknych i zdrowych nóg. Ślina leci mu z ust od bólu tylko przez chwilę, potem już tylko z narkotycznej przyjemności. (M)Elias ma jedno ciało, ale wciąż wiele jaźni, podobnie tkwiący teraz w jednym ciele Inkwizytor z dwoma amuletami zastępującymi jego nieodłączne byty. Kiedy Otto łapie oddech i unosi się, Nadim spokojnie osuwa się wzdłuż ściany i zasypia - nie da się go wybudzić w żaden sposób, w tak głębokim tkwi śnie. Beata tańczy z Joanną, która czasami jeszcze dotyka swą twarz pozbawioną szpecących blizn. Herman przygrywa im. Niema wskakuje do pokoju w ostatniej milisekundzie – drzwi ucinają jej nogi, za nim jednak opadnie po salcie wykonanym w powietrzu, ma już nowe. Wygrali. Okupili to wielkimi stratami. Zregenerowały się ciała, lecz nie psychika. Stracili osoby bliższe im niż ktokolwiek z kochanków, dzieci czy wrogów. Odzyskali jednak wolność, a przynajmniej częściowo, a przynajmniej tak im się wydawało. Z bytów pozostały tylko dwa konstrukty i para sobowtórów. Jadło kusiło zapachem oddziałującym na każdy ze stu zmysłów unikatowych ciał purgatoryjczyków, Beata spożywa je łapczywie jako pierwsza, po niej zaś Hans. Niektórzy dopuszczają do siebie myśl co dalej? Niema podchodzi do monumentu i drżąc, wali w niego pięścią. Cała się trzęsie. Nie dostrzega, że oprócz niej jest w komnacie ktoś jeszcze. Jest na to zupełnie ślepa. Jej percepcja zdaje się być tak głucha na wszystko poza monumentem, że można przysiąc, że przechodzi przez stojące jej na drodze meble niczym duch. ? Ruttenhoff wkroczył pełnym elegancji krokiem do jednej z restauracji w dawnym Reinickendorf, dbając przy tym, aby emanować stosowną dla jego osoby aurą tajemniczości. W dobrym humorze, z obietnicą nowego wyzwania i przekonywujący się do ciemnego lokalu, gdzie goście odseparowani są w małych grupkach po całym pomieszczeniu, pozwolił przejąć pełną kontrolę swej „dobrej” osobowości. Wodził wzrokiem po wszystkich kątach, łechtając ego świadomością, że wzbudza delikatne zainteresowanie, skupione jednak przede wszystkim na jego prezencji, w tym ukochanym płaszczu oraz na tyle dyskretne, by nie peszyło go – od obserwacji był Alexander, nie inni. Śledził, wodził oczami, oceniał i analizował każdy szczegół, tworząc w myślach mapę gości rozsianych niczym jasne punkciki w tym ciemnym przybytku, każdy z własną barwą, natężeniem światła i specyficznym migotaniem. Im więcej szczegółów dochodziło, tym bardziej plastyczna wizja zamieniała się w świetle księgi, których stronice pełne były informacji o gościach. Klasa wyższa pomyślał, gdy zdał sobie sprawę, że w tym niszowym lokalu pełno jest osób, które również skrywają swoje tajemnice. Każdy manieryzm jasno zdradzał, że lokal przeżywał natężenie – wciąż liczniejszych i liczniejszych - dosiadujących się do zarezerwowanych stolików (nie było nawet jednego wolnego miejsca!) i czekających w dziwnym napięciu, nieskupionych na sobie i jedzeniu klientów. Nie doszedł nawet do swojego, gdy odczuł niepokój połączony z dziwną ekscytacją, rozbudzającą „złą” osobowość z jej płytkiego snu. Ledwo zauważył plakietkę na stole z przypisanym mu numerem, gdy przeraziło go głośne szczeknięcie czekoladowego labradora skrytego w rogu pomieszczenia. Psisko zerwało się, wyszczerzyło zęby i tylko czekało na sygnał, by rozerwać na strzępy Alexandra. Nie spodziewał się obecności zwierzęcia w restauracji, tym bardziej więc zdębiał, że przy stole siedziało już dwóch dosyć nieoczekiwanych gości, którzy po chwili zdali mu się być jeszcze dziwniejsi od poczciwego futrzaka. Pierwszym był karzeł, zamknięty w ciele dziecka dorosły, zarośnięty, w motycyklowej kurtce, cuchnący papierochami, piwskiem i brudem, wulgarny do granic możliwości. Już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że to osobnik o skłonnościach autodestrukcyjnych, władany przez niższe instynkty i perwersje, zachowujący jednak nutkę zaskakującej dla jego osoby inteligencji. Drugim wkraczająca dopiero w dorosłość kobieta o jasnych, białoblond włosach, chowająca się za eleganckim, jednak skutecznie kryjącym wdzięki jej delikatnego, chudego ciała golfem. Palce długie, policzki zarumienione, ustka ściśnięte w wąską kreskę, za którą schowały się perłowe, wydatne zęby. Najbardziej zaskakiwały jej ciągle otwarte, nieobecne i mieniące błękitem oczy, od początku do końca nieskupione nawet przez sekundę na obserwacji Alexandra, tak jakby nie dosiadł się do omówionego stolika. On niski, z delikatną nadwagą, starszy i epatujący chaosem, on zaś szczupła i wyciągnięta, zaś delikatna niczym kwiat. Ruttenhoff upewnił się, że zupełnie do siebie nie pasują już po ich pierwszych słowach, gdy pies zaszczekał na niego. ... Najemnicza kariera Ruttenhoffa nabrała pędu bardzo szybko i przede wszystkim dlatego, że w swoim fachu był bez skrupułów, pełen oddania, sprytu i niepozbawiony niezbędnego szczęścia. Z pewnością jednak dłużej dochodziłby do obecnej reputacji, gdyby nie ciche wstawiennictwo, kilka poleceń oraz zaufanie człowieka, który dostrzegł w nim potencjał i którego pomocy potrzebował – Kostka. To kim był Kostek było długą historią, opierającą się na niejasnych domysłach i spekulacjach. Rosły kark łączył w sobie niepasujący do aparycji intelekt oraz nieopisane okrucieństwo. Wywodził się z półświatka, świadcząc usługi dla swojego „pana” Aloisa Ferenza, nieświadomego (lub go niedopuszczającego takiej świadomości) tego, że „usuwane” na jego drodze do władzy i marek przeszkody usuwane bywają w sensie dosłownym. Alexander jako swego rodzaju epizodyczny partner Kostka domyślał się jakie było zajęcie mentora. Zawsze doceniał go za brak skrupułów (szczególnie ta gorsza strona osobowości) i wyobraźnię, wspominał również z dziwnym napięciem specyficzną aurę, którą ten emanował, jakby skala zadanych cierpień rozwiała przed nim kurtynę za którą kryła się sekretna wiedza. Ich drogi szybko się rozeszły. Po latach, dosyć niespodziewanie, Kostek odezwał się drogą telefoniczną. Komunikat był następujący: ... I w ten o to sposób Alexander skontaktował się z dziwnym jąkałą, który zaprosił go na spotkanie w tym ciemnym lokalu, a teraz siedział w towarzystwie nieśmiałej dziewczyny, wulgarnego karła i psa, nie wiedząc co właściwie ze sobą zrobić. Nie pozostało mu nic innego jak obserwować. Każda kolejna minuta tylko upewniała go w tym jak bardzo przestraszona świata i naiwna, ale przy tym pełna wdzięku, klasy i piękna jest Theresa. Thorsten był zaś już nie tylko alkoholikiem i chamem, ale cyrkowym dziwem dającym niebezpieczne sztuczki na motocyklu dla gawiedzi. Rozkochanym do szaleństwa w dziewczynie dla której mógłby być prawie ojcem i którą mógł jedynie pohańbić. Wanna powrócił w końcu z toalety, w której to okazał się zasiedzieć. Były student był dosyć nijakiej, przyziemnej i łatwej do przeoczenia aparycji, a obojętne wrażenie jakie mógł wywołać rujnował gdy tylko odezwał się. Był jąkałą, jąkałą, która obrała sobie za cel leczyć ludzi z ich traum, stosując często niekonwencjonalne metody. I jednocześnie emanował tak specyficzną, podobną Kostkowi aurą, że Alexandrowi absurdalne porównania młodego mężczyzny do młodego mędrca, który poznał sekrety wymykające się przeznaczonym dla ludzi limitom percepcji nie wydawały się irracjonalne. Obie osobowości drżały z niewytłumaczalnej ekscytacji. Jedynie kilka jednoznacznych, porozumiewawczych i wyjątkowo paskudnych uśmiechów zdradzało, że nie doszło do pomyłki. Wanna znał Kostka. Niewiadomo skąd, nie wpasowywał się w grono jego typowych (i nielicznych) znajomych. W rozmowie jednak skupiał się na przedstawieniu sylwetek swoich podopiecznych, dosyć zgrabnie (ale i jasno) sygnalizując, że są to osoby nieprzystosowane do życia, walczące z kompleksami, jednak chcące zmienić coś w swoim życiu. Nadszedł moment, gdy to Alexander był większą niewiadomą dla dziwnej pary niż ona dla niego. Jak się okazało Wanna miał zarezerwowaną dla niego rolę – kolejnego pacjenta, przyprawiając Ruttenhoffa o dyskomfort i zmuszając do odgrywania nietypowej roli. Pierwszy przełom nastąpił w momencie, gdy Thorsten uznał, że czas na niego. Pożegnał się z pijacką wylewnością i nieufnością z nowym podopiecznym Wanny, by ruszyć do wyjścia. Wszyscy bogacze w lokalu odprowadzili go wzrokiem, a Wanna zajął miejsce karła, czyli te pomiędzy Theresą, a Alexandrem. Rozmawiał swobodnie z kobietą na ten swój charakterystyczny, terapeutyczny sposób. Podczas gdy młoda dziewczyna zbierała nieśmiało kolejne słowa i obdarzała mentora (jak i obecnego, skupionego Alexandra) wyznaniem związanych z postępami w leczeniu złych myśli, Wanna zaczął kreślić na menu nieodłącznym długopisem strzałkę skierowaną na kobietę. Uśmiechnął się przy tym z miną niewyrażającą większego zadowolenia. Strzałka była prosta, odmierzona niczym od linijki i ostra, niczym włócznia zmierzająca ku niewinnej, ślicznej i nieznającej pojęcia zła osóbki. Zła strona osobowości rozbudziła się. Kiedy speszona Theresa niechcący strąciła nóż, Wanna zerwał się, aby go podnieść. Podnosił się powoli, niczym w wykalkulowanym pokazie i w ogóle nie przejmował się, że patrzą na niego z zainteresowaniem wszyscy obecni w lokalu. Przystanął za krzesłem Theresy i przejechał ostrzem na kilka milimetrów przed skrytą za golfem szyją ślicznotki. Podczas gdy ona uśmiechała się zakłopotana i nieświadoma, on dał jasno do zrozumienia, że celem jest właśnie ona. Pies zaszczekał. Alexander dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dziewczyna jest niewidoma. |
Crystal Dragon11.01.2019Post ID: 85473 |
Nie cierpię, gdy ktoś przeszkadza mi przy rozkoszowaniu się zapoznawaniem z bibliotecznymi zbiorami. Niestety, nie był to mój główny powód przybycia do tego przybytku zwanego restauracją. Kostek znów się w coś wpakował i musiałem go z tego wyciągnąć. Komunikat oraz polecenie było proste i składało się w zasadzie w jedno proste zdanie: Znajdź i zniszcz. Kolejny wadliwy egzemplarz który należało wrzucić do niszczarki i odstawić jego egzystencję w niepamięć. Otrzymałem również namiary na człowieka, który był niezwykle istotny przy tym zadaniu. To co wydarzyło się dalej jest nazbyt oczywiste, przygotowałem pukawki i ostrza i ruszyłem do wyznaczonego miejsca. I tak oto znalazłem się tutaj, w niszowym lokalu, w istnej bibliotece, pełnej książek wszelakich o treści przeróżnej, od codziennej rutyny przez cięższe chwile w życiu po dramaty życiowe. Te ostatnie kocham najbardziej. Nic tak nie wyciąga z człowieka jego czystej, prawdziwej esencji jak dramatyczna sytuacja, która przypiera do muru. Nie nacieszyłem się jednak lekturą zbyt długo, obowiązki w postaci hałaśliwego, agresywnego kundla i tej dwójki, która spokojnie mogłaby być kwintesencją przeciwności, wezwały mnie szybciej niż na to liczyłem. Gburowaty, arogancki, jednak niegłupi karzeł, wszak nie należy oceniać czyjejś inteligencji zbyt szybko, próbujący prezentować swą siłę i dominację i przy tym delektując się nią. Przynależność do gangu motocyklowego świetnie pasowała do jego osobowości. Nie zmienia to faktu że raczej go nie polubiłem. Nazwany Deusem, co wprawia mnie na tą chwilę raczej w śmiech, przez siedzącą po przeciwnej stronie dziewoję, która idealnie wpisywała się w ramy tępej, nieobecnej dziewuszki, w zamian niesamowicie ślicznej i stanowiącej łakomy kąsek dla niejednego kto miał chęć pochędożyć. On gruby, brutalny, niski, niszczycielski, ona smukła, wysoka, nieśmiała i „niewinna”. Anioł i diabeł. Pośród stronic mojej księgi można znaleźć naprawdę zabawne fragmenty. Do naszej ciekawej gromadki dołączył również Wanna, człowiek o którym mówił Kostek. Szczerze to trochę się zdziwiłem, po jego ksywce spodziewałem się kogoś o objętości wspomnianego zbiornika, tymczasem widzę jąkającego się studenta, będącego psychologiem, tudzież podając się za niego. Ogólnie jego osoba była niepokojąca, ukrywał coś w tej swojej niejakości. To, co Kostek o nim powiedział, nie było rzucaniem słów na wiatr. Może właśnie to dlatego ochrzczono go ksywką „Wanna”, przez swoją bogatą mądrość i wiedzę jaką, przynajmniej według Kostka, skrywał. Wyjaśnienie absurdalne, aczkolwiek na ten moment nie mam pojęcia jak to inaczej wyjaśnić. Znam Wannę za mało, by go w jakikolwiek sposób określić. Nie zmienia to faktu, iż człowiek ten stanowi dla mnie świetną lekturę i pewnością nie przepuszczę okazji, by dowiedzieć się o nim cos więcej. Sytuacja rozkręciła się po opuszczeniu lokalu przez karła, który tak po prostu zostawił dziewuszkę na pastwę mojej osoby oraz domniemanego psychologa. Wtedy Wanna zaczął się dziwnie zachowywać. To znaczy dziwnie z perspektywy obcej, nieuczestniczącej w rozmowie osoby. Jasnym było iż dawał mi on znaki. Ruch nożem przy szyi Theresy rozwiał moje wątpliwości. Sytuacja zmieniła się gwałtownie. Oto kobieta, z którą, jak ona sama powiedziała, miał się „zaprzyjaźnić”, została wyznaczona na mój cel. Sama Theresa nie zwróciła żadnej uwagi na to, co właśnie się działo. Wanna patrzył na mnie. Z tyłu powarkiwał pies. To był test, a Theresa została wyznaczona jako kozioł ofiarny. WEWNĄTRZ UMYSŁU ALEXANDRA: - O cholera, ona jest niewidoma – Rzekła „dobra” osobowość. Obie osobowości obleciały wzrokiem Aleksandra cały lokal jeszcze raz. Chwilę później, w ogniu sprzeczek, zrodził się plan. LOKAL Uśmiercić ślepą dziewkę w lokalu w natłoku ludzi? Miałem trudniejsze zadania do wykonania. Oczywiście wykonanie go w obecnej sytuacji napędziłoby mi za dużo kłopotu. Dlatego trzeba będzie zająć uwagę świadków czymś innym. W UMYŚLE ALEXANDRA -…dlatego zrobimy to tak. Zła osobowość zaskoczona była skomplikowaniem całego planu, choć podobała jej się wizja bijatyki na obszarze całego lokalu. W głowie Alexandra rozbrzmiał psychopatyczny, zmieniający co chwilę ton śmiech złej osobowości. LOKAL Pamiętam, jak dzieciństwie niektóre dzieciaki ze szkoły biły się książkami. Historia właśnie teraz zabawnie zatoczy koło. |
Tabris14.01.2019Post ID: 85479 |
Walter był weteranem, wiedział co będzie dalej. Punkty. Do 100 za udział w... tym czymś. Oczywiście Pies kontynuował gówniarską manierę przekształcania wszystkiego w szoł, jakby pracował dla tych z Hollywood. Tym niemniej nie zamierzał się tym przejmować. Wyczuwał bowiem kuszący zapach jedzenia. Ale zdecydował się tylko na pomidory. |