Village

Behemoth`s Lair

Artykuł roku 2009 - zestaw nominowanych artykułów

Permalink

"Kryzysowa kultura" - Crux
"Ork w fantasy jest tylko jeden. Wierutna bzdura" - Hellscream
"Białostockie spotkanie z fantastyką (cz I i II)" - Moandor
"Skończył się dla nas ten bal..." - Hubertus
"Mity Tolkiena" - Mirabell
"„Nazywam się Underhill”, czyli rzecz o nickach" - Moandor
"Ręka wyciągnięta... nie w próżnię" - Tullusion
"Góry Magiczne" Tullusion i Samuel
"Felieton (do)słownie dziesiąty" - Tabris
"Tylko dla Gerontów, czyli jak czytać artykuły Tabrisa!" - Kameliasz


Liczba modyfikacji: 5, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

Reportaż
Białostockie spotkanie z fantastyką

W dniach 27.02-01.03 Białystok stał się na krótką chwilę ważnym dla polskiej fantastyki ośrodkiem. W mroźnym mieście dalekiej północy, blisko którego mieszkam, odbyło się trzydniowe spotkanie z fantastyką pod nazwą „Rycerze okrągłego Spodka” (od nazwy obiektu goszczącego całą imprezę, popularnie zwanego Spodkami, z racji swojego kształtu).

Organizatorzy opracowali bardzo różnorodny program imprezy, tak, żeby każdy miłośnik fantastyki, bez względu na rodzaj swojej pasji (czy to będą gry rpg, literatura fantastyczna czy średniowieczne stroje i rycerstwo), mógł znaleźć coś dla siebie. Spodki generalnie składają się z czterech okrągłych obiektów, z których każdy odpowiednio przygotowano do różnych typów fantastycznej aktywności zarówno organizatorów, jak i uczestników konwentu. Jeden wystylizowano na średniowieczną osadę, gdzie przechadzali się członkowie bractwa miłośników średniowiecza, przebrani w stroje z epoki. Można było przyjrzeć się średniowiecznym wyrobom rzemieślniczym, elementom uzbrojenia rycerstwa, jak również w średniowiecznej karczmie spróbować potraw, jakie serwowano w tamtych czasach. Jeżeli pamiętacie gród rycerski w Byczynie, tak to mniej więcej wyglądało, ale oczywiście w mniejszej skali, na tyle na ile pozwalało pomieszczenie. Pasjonaci byli jednak tego samego rodzaju.

Do drugiego spodka, prawdę mówiąc, praktycznie nie zajglądałem, jako że przeznaczono go dla miłośników gier fabularnych w stylu Warhammera, D&D, w których, powiem szczerze, ekspertem nie jestem, a mówiąc jeszcze bardziej szczerze, w ogóle się na nich nie znam. Co ciekawe jednak, ponoć grano także w bardzo popularnego na ostatnim naszym jaskiniowym Konwencie Jungle Speeda, czego jednak osobiście nie widziałem.

Na konwencie miłośników fantastyki nie mogło oczywiście zabraknąć twórców literatury fantastycznej. Ich obecność była, w moim przekonaniu, główną atrakcją konwentu. Choć Białystok na mapie fantastycznych imprez leży raczej na uboczu, na rubieżach Rzeczpospolitej, zaproszenie przyjęło kilku naprawdę znamienitych gości. By nie mówić za długo, na spotkanie z czytelnikami przybyli: Jarosław Grzędowicz, Maja Lidia Kossakowska, Andrzej Pilipiuk, Magdalena Kozak i Jacek Komuda.

Doświadczenie to nader ciekawe, móc wreszcie zobaczyć ludzi, których książki mam na półce, posłuchać, co mają do powiedzenia, podejść i zamienić z nimi kilka słów. To także świetna okazja, aby wyjaśnić swoje czytelnicze wątpliwości odnośnie książek autorów. A gdzież można by to zrobić lepiej niż u źródła? Nadmienię tutaj, że fantaści to ludzie niezwykle otwarci, od razu mówią do czytelników „na ty” i oczekują w zamian tego samego. Magda Kozak stwierdziła, że w środowisku fantastycznym jest to regułą. Znika zatem wszelki dystans. Nie ma absolutnie czegoś takiego, że oto przyjechał pisarz, którego lubię czytać, i siedzi tam sobie na podwyższeniu odgrodzony od publiczności jakąś niewidzialną barierą, a na spotkanie wchodzi i wychodzi tylnymi drzwiami. Teoretycznie stoimy po przeciwnych stronach linii czytelnik - pisarz, ale praktyka pokazuje, że obie strony są częścią tego samego środowiska fantastyki polskiej i poza tym, że oni książki piszą, a my je czytamy różnic praktycznie nie ma. Jeżeli udzielicie piszącemu te słowa małego kredytu zaufania i zdecydujecie się kontynuować dalszą lekturę tego tekstu postaram się opowiedzieć w kilku lub więcej słowach o spotkaniach autorskich z Andrzejem Pilipiukiem i Magdą Kozak. Wspomnę także trochę o panelu dyskusyjnym, który odbył się sobotniego wieczoru, zatytułowanym „Źródła i wzorce w kreowaniu polskiej fantastyki”. Wzięli w nim udział wszyscy obecni na konwencie fantaści.

Opowieść zacznę w kolejności, w jakiej odbywały się spotkania w ciągu sobotniego dnia, czyli od sympatycznego twórcy 19 tomów Pana Samochodzika i kilkunastu innych książek, które wydał już pod własnym nazwiskiem, ojca Jakuba Wędrowycza i autora niekończącej się opowieści pod nazwą „Oko jelenia”. Krótko – od Andrzeja Pilipiuka.

Spotkanie autorskie z Andrzejem Pilipiukiem

Andrzej Pilipiuk sprawia bardzo sympatyczne wrażenie człowieka obdarzonego niegasnącym optymizmem. Jest bardzo otwarty, z dużym dystansem do własnej osoby i ma ogromne poczucie humoru, o czym daje znać praktycznie na każdym kroku. Chętnie robi sobie zdjęcia z czytelnikami. Oczywiście nie byłby sobą gdyby nie dodał przy tym czegoś od siebie. „Potem taki składa CV do pracy w księgarni, dodaje w załączniku zdjęcie z pisarzem i mówi, że się zna na literaturze” – rzecze żartobliwie do fanów. Ponoć autentycznie niektórzy mają takie pomysły. Andrzej chętnie też podpisuje swoje książki. Kilku czytelników zaskoczyło go tą prośbą jeszcze przed spotkaniem, na korytarzu. Oczywiście nikomu nie odmówił, co tylko potwierdza to, co napisałem wyżej o środowisku fantastycznym.

O godzinie spotkania sala była już praktycznie zapełniona w całości. Autor usiadł przy niewielkim stoliku w towarzystwie jednego z członków białostockiego klubu fantastyki „Ubik”. Już w pierwszych słowach wywołał powszechne rozbawienie: „Pierwszych kilka pytań zada organizator, zobaczycie, że nie jestem Sapkowskim, nie gryzę.” W trakcie niemal dwugodzinnego spotkania Andrzej Pilipiuk odpowiadał na wiele pytań. Warto nadmienić, że został nimi niemal zasypany z widowni, co świadczy, że posiada grono oddanych i szczerze zainteresowanych jego twórczością czytelników. Postaram się odtworzyć z pamięci najważniejsze poruszane tematy. Powinniście czytając poniższy tekst wziąć poprawkę na charakter Andrzeja Pilipiuka i traktować część jego wypowiedzi z przymrużeniem oka.

Na początku autor został zagadnięty o historię, powiązania swojego wykształcenia z treściami prezentowanymi w swoich książkach. Jak sam Andrzej mówi: „Historia jest dobrą kopalnią pomysłów, fabuły. Historia zawsze mnie pociągała. Zdawałem historię na maturze i zdałem na 2. Bo wiedziałem więcej od nauczycielki”. Wywołał oczywiście powszechne rozbawienie widowni. I dodał jeszcze: „Ale taką miałem komisję, że takiej bym Hitlerowi nie życzył”. A na koniec, jakby na domknięcie wątku, stwierdził po prostu, z nutą szczerości: „Piszę książki, bo nie wyuczyłem się żadnego innego zawodu”.

Kolejne pytanie dotyczyło Jakuba Wędrowycza, skąd się w ogóle wziął pomysł na taką postać. Najprościej można by rzec, z historii. Andrzej podawał przykłady postaci historycznych, m.in. Teodora Czernika, które były jakby pierwowzorem Jakuba Wędrowycza. Opowiedział też w kilku zdaniach o genezie opowiadań o naszym egzorcyście i bimbrowniku. Zaczęło się od „Norweskiego dziennika”, od postaci Macieja Wędrowycza, chłopca, któremu ktoś zwichrował psychikę. Zastanawiając się, kto to mógł być, autor w pewnym momencie doszedł do wniosku: „To ja mu wymyślę takiego dziadka, który zwichnął mu psychikę, taką hienę cmentarną”. I tak na marginesie „Norweskiego dziennika”, jako postać trzecioplanowa wyrósł najbardziej rozpoznawalny bohater polskiej fantastyki.

Skąd się wziął pomysł małpoludów? – padło z sali. Można by domyślać się wielu odpowiedzi, ale jak to u Pilipiuka, ta właściwa jest kompletnie nie do odgadnięcia i znów przez salę przetoczyła się salwa śmiechu. „Dostaliśmy wejściówki na pielgrzymkę papieża” – zaczyna opowiadać Andrzej. „I tam spotkałem gliniarza, ale to był taki typ, że najgorszy przestępca na jego widok by się przestraszył. Miał takie czoło, takie oczka, takie łapska, że zawodowy kowal by z szacunku zdjął czapkę”.

Dodał też, że w szóstym tomie Jakuba Wędrowycza (o którym jeszcze wspomnę) znów zamierza powrócić do Dębinki. Tom będzie się ponoć zaczynał od sceny, w której inkwizycja robi porządek z małpoludami. Pacyfikację wiochy prowadzi kardynał, dziwnie mówiący po polsku. Także „Dębinka żyje”.

Czy i dlaczego lubi/nie lubi pan Lovecrafta? Mogę się domyślać, że w którymś z opowiadań dostało się Cthulhu po mackach. Pilipiuk w swoim stylu odpowiedział: „Trochę go czytałem, ale niezbyt mi to podeszło. Swego czasu lubiłem robić sobie jaja z różnych rzeczy. Formuła Jakuba jest na tyle pojemna, że wszystko można do niej wrzucić i z innych książek można sobie robić jaja”.

Skąd pomysł na Jakuba egzorcystę? Andrzej odniósł się do tego bardzo krótko: „Egzorcysta, będący hieną cmentarną, zwiększy poziom humoru”.

Czy spotkał pan kiedyś człowieka, na którego widok mógłby pan powiedzieć: „Kurcze, Jakub Wedrowycz!”? AP: „Był taki przypadek. Na dworcu PKS w Lublinie. Szedłem właśnie na konwent, spotkałem tam faceta i stwierdziłem – facet ma gębę jak z okładek!”

Jakub Wędrowycz to w zasadzie tylko picie i bicie. Czy w kolejnych opowiadaniach będzie sobą reprezentował coś więcej? AP: „Picie, bicie i jeszcze strzelanie” – po czym na sali, kolejny raz wybuchł niekontrolowany przypływ radości. A już bardziej poważnie autor dodał: „Jakub Wędrowycz to literatura rozrywkowa, ja to generalnie piszę dla jajec”. I tak to zapewne pozostanie. Ale także dzięki temu właśnie cykl ten zyskał sobie wielkie grono wielbicieli.

Jak powstał pomysł na cykl Oko Jelenia?
AP: „Siedziałem i pisałem Pana Samochodzika. Stwierdziłem w pewnym momencie, że piszę to piszę, ale kiepskie to jakieś. Więc pomyślałem, że wycisnę z siebie siódme poty i napiszę takiego Pana Samochodzika jak Nienackiego. I tak powstał „Pan Samochodzik i oko jelenia”. Wydawca to przejrzał i mówi do mnie: Panie Andrzeju całkiem to dobre jest, ale jakoś tak akcji za mało. Jakby pan dopisał tak jeszcze ze 40 stron akcji, pościgów. Więc dopisałem akcję, pościgi, zaniosłem wydawcy, a on ponownie zaczął narzekać. Panie Andrzeju a jakby pan tak jeszcze wyciął te nudne opisy zabytków. To powycinałem wszystkie nudne opisy. Ale wydawca ostatecznie mi książkę odrzucił. Powiedziałem jednak sobie, że się nie dam i przemycałem książkę kawałkami w kolejnych tomach. Po jakimś dłuższym czasie jednak wydawca znów mnie zagadnął: Panie Andrzeju, to co pan tam pan kiedyś napisał, to nie było całkiem takie złe. Ma pan jeszcze ten tekst, my byśmy go chętnie wydali? Nie zdawał sobie sprawy, że połowę książki już wydał. Ale usiadłem jeszcze raz przeredagowałem tekst i tak powstał „Pan Samochodzik i relikwia świętego Olafa”. Jednak tytuł i koncepcja (pieczęci związku Hanzeatyckiego) pozostała.

Wymyśliłem bohatera, ogólny zarys fabuły. W pewnym momencie przychodzi paczka od wydawcy z kilkoma nowymi pozycjami. Zacząłem przeglądać i mnie szlag trafił. Okazało się, że Grzędowicz mnie wyprzedził. Nie wiem jak, nie zdradzałem mu swoich koncepcji, chyba, że zrobił to telepatycznie.

(Chodziło tu o koncepcję samotnego bohatera, który wyprawia się do świata przeszłości, nawiązanie do Grzędowicza tyczy się oczywiście Pana Lodowego Ogrodu.)

Pomyślałem więc, że jak on wysłał samotnego bohatera, to ja wyślę w przeszłość drużynę.”

Andrzej wspomniał również, że cały cykl Oka jelenia będzie liczył prawdopodobnie około 10 tomów. Przy ogólnym entuzjazmie dodał na zakończenie tematu: „Niech moc będzie z Waszymi kieszeniami”

Skąd się wziął pomysł na Kuzynki? I podobnie jak poprzednim razem: „Siedziałem sobie i pisałem Samochodzika. Fabuła miała się opierać mniej więcej na tym, że Pan Samochodzik jest robiony w konia przez dwie cwane krakowianki. W tym czasie wydawcy do każdej książki żądali zdjęć, umieszczali je na końcu książki jako ilustracje. Narobiłem w Krakowie całkiem dużo tych zdjęć. Pomyślałem: „mam zdjęcia to może i książkę? Jako, że interesowałem się też tego czasu alchemią pomyślałem, że można by i tą alchemię wykorzystać. Nazbierałem dużo materiałów o alchemii, a Pan Samochodzik tylko 200 stron… Trzeba to jakoś wykorzystać.”

Pomysł nieśmiertelnej kuzynki zrodził się w muzeum. Zobaczyłem tam na ścianie portret pewnej szlachcianki, Katarzyny Korcz. Skojarzyłem, że to praktycznie nasz koleżanka, tylko ją inaczej ubrać i uczesać. Potem skojarzyłem to jeszcze z alchemią i Panem Samochodzikiem robionym w konia przez dwie cwane krakowianki i tak powstało opowiadanie Kuzynki.

Opublikowałem to opowiadanie a po niedługim czasie przyszło parę maili: Mistrzu, mistrzu, kiedy ciąg dalszy. Pomyślałem sobie – zamówienie jest, trzeba pisać. I tak powstała Księżniczka.”

Autor na razie plany pisarskie na najbliższy czas ma określone, ale nie wyklucza w przyszłości napisania jeszcze jednej książki o kuzynkach Kraszewskich, rozgrywającej się pomiędzy 2 a 3 tomem.

Padło też pytanie, które musiało paść – Czy Jakub znajdzie idealny przepis na bimber? Andrzej śmiejąc się razem z widownią odpowiedział: „Na pytania prowokacyjne nie odpowiadam. Nawet jak nie znajdzie i tak będzie z tego dużo zabawy”.

Jak to jest, jak pan pisze, czy to przychodzi samo, czy musi pan jakoś czekać na wenę, czy coś w tym rodzaju? AP: „Jakbym czekał na wenę, to by mnie bank zlicytował. Czekać to może Sapkowski.

Mam ze sobą taki kajecik, w którym zapisuje sobie wszelkie pomysły. Mam w nim obecnie 34 fabuły, z których może połowa, a przynajmniej jedna czwarta może wyjdzie w opowiadaniach.”

Generalnie Pilipiuk należy do tych pisarzy, którzy ze swojego pisarstwa się utrzymują. Wstaje więc rano, odpala komputer i pisze określoną, zadaną sobie liczbę godzin. W przeciwieństwie do obecnej na konwencie Magdy Kozak, która pracuje w badaniach klinicznych, i z tego głównie się utrzymuje pisarstwo traktując jako hobby.

Czy łatwo wejść na rynek nowym pisarzom? Zdaniem autora jest z tym pewien problem od strony biznesowej. Za zwyczaj do debiutantów, do ich pierwszej książki wydawnictwo musi dokładać. Posłał tu ukłony w stronę Fabryki Słów, która okazuje w tej kwestii pewną odwagę i nie boi się promować młodych twórców. Generalnie uważa, że aby mieć szansę na wydanie książki autor powinien być już w jakiś sposób rozpoznawalny, opublikować kilka (kilkanaście) opowiadań w czasopismach branżowych. A na rozmowę z wydawcą powinien przynieść nie jeden a kilka swoich maszynopisów, żeby potencjalny pracodawca mógł wyrobić sobie zdanie o twórcy, czy jest szansa na stałą współpracę, czy też po jednej książce autorowi skończą się pomysły.

Na kolejne, kontrowersyjne pytanie: Skąd się wziął pomysł nagich nastolatek? Pilipiuk, w swoim stylu zareagował: „O w mordę. Muszę porozmawiać ze swoim psychoanalitykiem.” Jeszcze bardziej rozbawiając i tak już rozbawioną pytaniem publikę. Kontynuując dopowiedział: „W Oku jelenia bohaterka wyszła mi taka jakaś bezpłciowa. Tak sobie pomyślałem, że jak ją zgwałcą i zmaltretują to czytelnikowi zrobi się jej żal i ją polubi.”

W dalszej części Andrzej zagadnięty opowiadał o swoich planach pisarskich na przyszłość. Zrezygnuję w tym miejscu już z formy wywiadu i przytoczę w skrócie to, co opowiedział.

Najbliższą książką, która się ukaże, będzie zbiorek opowiadań bez Jakuba Wędrowycza zatytułowany „Rzeźnik drzew”. Znajdzie się w nim 11 opowiadań, jak sam autor mówi – dwa typowo jajcarskie a reszta raczej na poważnie. Tytuły i tematyka będzie mniej więcej następująca:
- „Sprawa Filipowa” – opowiadanie o klimatach carskiej ochrany;
- „Operacja „Jajca”” – Ubecja gania się po Warszawie z Chińczykami w stanie wojennym;
- „Czytając z ziemi” – przedruk z „Fahrenheita”;
- „Parowóz”;
- „Bunt szewców”;
- „Połos” (nie jestem pewien tytułu) – o szkoleniu, jak się kosi zombie na cmentarzu;
- „Rzeźnik drzew” – będzie tu nawiązanie do Lovecrafta, opowiadanie trochę poważniejsze;
- „Serce kamienia” – trochę poważne i ponure, nie pozbawione jednak pewnych humorystycznych akcentów;
- „Świat oliwy na piasku” – jak mówi autor, trochę posępne, trochę optymistyczne, pojawi się tutaj postać doktora Skórzewskiego.
- „Fortel” – opowiadanie kompletnie jajcarskie, rozgrywające się w świecie Atomowej ruletki.

„Rzeźnik” drzew ukaże się najprawdopodobniej w maju 2009. VI tom Jakuba Wędrowycza Pilipiuk zamierza ukończyć do końca kwietnia. W księgarniach prawdopodobnie ukaże się on albo w okolicach lipca i sierpnia, albo dopiero w październiku. (Jak powiedział AP, wrzesień to najgorszy czas dla wydawców, bo ludzie kupują wtedy tylko podręczniki i nie mają pieniędzy na inne książki). W planach też jest VII tom przygód Jakuba. Na gwiazdkę 2009 możemy się za to spodziewać V tomu cyklu Oko jelenia.

Pilipiuk zdradził słuchaczom, wróćmy jeszcze na moment do Jakuba, planowane tytuły VI i VII tomu przygód egzorcysty bimbrownika. Tom szósty będzie się zwał „Homo bimbrownikus”, a VII – „W 80 litrów dookoła świata”. Prawda, że pięknie?

Po spotkaniu autor oczywiście podpisywał książki wszystkim chętnym. ¤

Zdjęcia oraz relacje ze spotkania z Magdaleną Kozak, z debaty fantastycznej ukażą się w drugiej części artykułu w następnym „Czasie Imperium”.

(Znaczenie słów Andrzeja Pilipiuka starałem się zachować, najlepiej jak potrafiłem. Nie zawsze jest to słowo w słowo to, co mówił, ale w bardzo wielkiej części tak.)


Liczba modyfikacji: 2, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

Reportaż
Białostockie spotkanie z fantastyką - cz. 2

uwaga: oryginalnie, tekst ukazał się ze zdjęciami, zapraszamy do kompletnego numeru (PDF)

Tullusion

Druga część reportażu z białostockich spotkań z fantastyką w relacji Moandora. W poprzednim odcinku wydrukowanym w 32 numerze “Czasu Imperium” autor skupił się na opisie samego konwentu oraz spotkaniu autorskim z Andrzejem Pilipiukiem. Ale nie można pominąć udziału innych świetności... i o tym teraz przeczytacie.

Spotkanie autorskie z Magdaleną Kozak

Kolejną literacką atrakcją zaplanowaną przez organizatorów Rycerzy Okrągłego Spodka było spotkanie autorskie z Magdaleną Kozak. Spotkanie z pisarzem zawsze jest ciekawym przeżyciem, dobrą okazją do skonfrontowania swoich wyobrażeń na temat jego dzieł z rzeczywistością, jak również okazją do zaspokojenia swojej ciekawości i wyjaśnienia wątpliwości, które nurtują serce po przeczytaniu książek autora.

Ale czasami spotkanie takie jest dopiero pierwszą stycznością z twórczością pisarza, tak jak to było w moim przypadku. Poszedłem na nie kierując się ciekawością osoby Magdaleny Kozak i nie zawiodłem się.

Początek spotkania był w iście filmowym stylu. Na salę wkroczyła grupa uzbrojonych po zęby komandosów, eskortująca naukowca niosącego w teczce, zdaje się, arcyważną szczepionkę (a może coś innego, fani Magdy Kozak zapewne odgadną na podstawie jej powieści).

Chwilę później okazało się, że wpadli w zasadzkę zastawioną przez inną zamaskowaną i równie dobrze uzbrojoną grupę, której na odkryciu naukowca zależało równie mocno. Wybuchła strzelanina i spore zamieszanie. Mogę się domyślać tylko, że były to frakcje walczące ze sobą w powieściach pisarki.

Chwilę później, gdy sytuacja została opanowana, dwóch zamaskowanych osiłków wprowadziło Magdę Kozak ze związanymi rękami i workiem na głowie. Posadzono pisarkę na krześle i, już pozwalając zobaczyć gdzie się znajduje, „proszono” o odpowiedzi na pytania.

Pewna bliska mi osoba stwierdziła, że książki Magdy Kozak, są bardzo męskie, jak na napisane przez kobietę. Na pewno jest w tym wiele prawdy. Wynika to głównie z pasji autorki i środowiska, w którym się obraca. Na spotkaniu oczywiście pytano Magdę o upodobanie do broni, skoków na spadochronach czy sztuk walki.

Trzeba Wam wiedzieć, że owa wielka fascynacja Magdy skokami spadochronowymi doprowadziła do tego, że ślub wzięła w powietrzu. A nie jest to, wbrew pozorom, takie proste jakby się mogło wydawać (pomijając oczywiście skoki na spadochronie). Ksiądz może udzielać ślubu tylko w kościele. W innych wyjątkowych sytuacjach należy uzyskać zgodę biskupa, którą młoda para w końcu uzyskała. Trzeba też znaleźć księdza, który potrafi skakać, co też okazało się do przeskoczenia, gdyż w kręgu znajomych Magdy znalazł się taki jeden nieco inny niż duchowni, do jakich się przyzwyczailiśmy w świątyniach.

Po dopełnieniu wszelkich formalności na ziemi ksiądz, pan i panna młoda w towarzystwie gości weselnych zapakowali się do wojskowego samolotu i na odpowiedniej już wysokości wszyscy opuścili maszynę ze spadochronami na plecach.

Takie wydarzenie oczywiście stanowi ciekawostkę, na którą zwabili się dziennikarze i ekipy telewizyjne. Niemniej jednak jest też wspomnieniem na całe życie.

Wróćmy jednak do książek Magdaleny Kozak. Na pewno są one, jak to już zostało powiedziane, bardzo męskie. I są też bardzo realistyczne, szczególnie, jeśli chodzi o opisy walk, strzelanin, akcji tajnych służb.

Magda ma wielu znajomych w jednostkach antyterrorystycznych i służbach specjalnych. Jej mąż (który jeszcze nim nie będąc zaraził Magdę skokami spadochronowymi) jest komandosem i miał spory udział w powstawaniu książek swojej żony. Jest zawsze pierwszą osobą, która czyta teksty Magdy. Potem robi to jeszcze wiele innych osób, które znają się na taktyce służb specjalnych, głównie znajomi z jednostek antyterrorystycznych. Możecie mieć więc pewność, że to, co czytacie w postaci Nocarza, Renegata czy Nikta, naprawdę oddaje w dużym stopniu realia pracy jednostek specjalnych, a nie jest tylko czystą fantazją kobiety zafascynowanej bronią.

Bronią… Magda Kozak ma w domu trzy sztuki broni – Glocka, Smith & Wessona (takie coś a’la Brudny Harry) i karabinek, czyli wszystko, na co pozwala pozwolenie na broń sportową. Zdobycie takiego pozwolenia to także nie lada wyzwanie i trzeba się nachodzić, spełnić wiele warunków, by w końcu móc sobie sprawić swój własny pistolet.

Spotkanie autorskie przebiegało w bardzo luźnej i przyjaznej atmosferze. Sama autorka obdarzona jest dużym poczuciem humoru, o czym świadczy choćby to, że pozwoliła się związać na potrzeby przedstawienia. Bardzo często odpowiadała żartem, z uśmiechem na ustach. Żałuje tylko, że nie czytałem do tej pory żadnej z książek Magdy Kozak, orientowałbym się nieco bardziej w tematyce poruszanej na spotkaniu.

Z widowni padło wiele pytań do autorki, np. czy bohaterowie książek mają swoje odbicie w rzeczywistości? Magda potwierdziła, w wielu przypadkach tak jest. Taki Okruszek jest kubek w kubek podobny do jednego z jej znajomych, zarówno z wyglądu jak i ze sposobu mówienia. Nie chciała jednak powiedzieć, o kogo chodzi.

Pytano również o to, ile czasu powstawały kolejne książki. Nocarz i Renegat zajęły autorce około 9-10 miesięcy każdy. Pisanie Nikta przedłużyło się do ponad roku. Na razie nie widać na horyzoncie kolejnej książki.
Magda, jak sama mówi, pisze swoje książki z pasji, wkładając w nie wiele siebie i swoich zainteresowań. A ponieważ pisarstwo jest dla niej tylko pewnym dodatkiem do życia, a nie głównym źródłem dochodów, nie musi się spieszyć z terminami. Idąc za zainteresowaniami Magdy, możemy podejrzewać, że następna książka, jeśli wyjdzie, na pewno będzie miała coś wspólnego ze spadochronami.

Wszystko dobre musi się kiedyś skończyć, spotkanie także choć trwało ponad godzinę szybko dobiegło do końca. Autorka oczywiście, co jest tradycją na tego typu imprezach, podpisywała swoje książki. Po spotkaniu udałem się coś przegryźć by wkrótce wrócić na główną atrakcję sobotniego wieczoru, czyli panel dyskusyjny z udziałem wszystkich zgromadzonych na konwencie pisarzy.

Źródła i wzorce w kreowaniu polskiej fantastyki

Grzędowicz, Kossakowska, Pilipiuk, Kozak i Komuda, piątka znanych i lubianych pisarzy przy jednym stole zgromadzona, by porozmawiać o źródłach i wzorcach w kreowaniu polskiej fantastyki. O wyznaczonej godzinie zebrali się już wszyscy z wyjątkiem Jacka Komudy, którego krzesło świeciło pustką.
Andrzej Pilipiuk jednak zajął się wszystkim, wybiegł z sali by zażegnać problem. Dało się słyszeć w korytarzu głośne „chodź warchole!” i po chwili obaj już pisarze wrócili do widowni i zajęli swoje miejsca.

Jacek Komuda prezentował się na tle pozostałej czwórki oryginalnie, ubrany w czerwony strój szlachecki, w pokaźnej czapce na głowie i z szabelką u boku.

Autorzy poruszali wiele zagadnień, które nie zawsze korespondowały z założonym tematem dyskusji. Pierwsze pytanie prowadzącego (które dało się przewidzieć) dotyczyło wzajemnych relacji fantastyki z tzw. mainstreamem. I tak jak przedstawiciele tego drugiego z lekką pogardą traktują fantastykę, tak fantaści w toku dyskusji nie zostawili suchej nitki na głównonurtowcach.

Głos pierwszy zabrał Andrzej Pilipiuk. Według niego „na mainstreamie narósł nowotwór krytyki literackiej, aż wreszcie go uśmiercił. I teraz ten nowotwór próbuje przenieść się na fantastykę”. Prywatnie jestem po stronie Pilipiuka, od dawna dziwi mnie (ale wielu zwykłych czytelników również) co krytyka literacka poleca, a co uważa za niewarte uwagi.

Andrzej Pilipiuk jest człowiekiem otwartym i bardzo komunikatywnym, który ma odpowiedź na wszystko. Gdy Komuda pochwalił się, że zrecenzowano jego książkę w czasopiśmie mainstreamowym, jako fantastykę, której w jego książkach jest tak naprawdę bardzo niewiele, Pilipiuk rzecze: „Ten rak krytyki próbuje się przenieść na fantastykę zaczynając od najmniej fantastycznego z nas, później przeniesie się na mnie a na końcu (tu wskazując Grzędowicza i Kossakowską) na Was, typowy beton fantastyczny”.

Padło jeszcze wiele argumentów wgniatających mainstream w ziemię. Najdobitniej wyraził to ostatecznie Andrzej Pilipiuk: „Powiedzmy sobie jasno. Szatan talentu nie daje, talent daje Bóg. To my jesteśmy ci prawi, uczciwi. A oni (mainstream) to jest pomiot szatana, demony!” – co wywołało wielkie rozbawienie publiczności. Przedstawiciele głównego nurtu, wg pisarzy, wręcz dyskredytują fantastykę, a czytelników gatunku porównują do odbiorców seriali.

Prowadzący panel dyskusyjny nieopatrznie zapytał fantastów, czy nie mają wrażenia, że ludzie postrzegają ich jako piszących dla pieniędzy. Pilipiuk rzecze do Komudy: „Daj mnie tę szabelkę” i postawiwszy ją ostentacyjne przed sobą, wymownie patrząc na prowadzącego, dodał: „Trzeba zadbać o jakość dyskusji”.

Ale już poważnie mówiąc zgromadzeni autorzy nie mają wrażenia, że to, że dostają za swoje książki honoraria jest czymś negatywnym. Jak się wyraził Grzędowicz: „Taka jest nasza praca, staramy się z całych sił, by dać czytelnikowi dobrą literaturę, dobrą rozrywkę, i za to bierzemy uczciwą zapłatę. Nie ma w tym nic zdrożnego”.

Wydawnictwo komercyjne, jakim jest Fabryka Słów nie otrzymuje żadnych państwowych dotacji, podobnie jak fantaści. Muszą więc utrzymywać się z tego, co napiszą. Jest tu pewne sprzężenie zwrotne, bo zarabia się dużo dopóki daje się z siebie wszystko i pisze dobre książki. Gdy zaczyna się fuszerka, czytelnik może się odwrócić, a w ślad zanim także strumień pieniędzy.

Pisarze mówią o sobie wprost: „Jesteśmy dobrymi rzemieślnikami”. I, jak słusznie zauważają, tacy ludzie, piszący po prostu dobrą, rozrywkową literaturę, są fantastyce potrzebni. Wielu zaczynało swoje fantastyczne podróże od zabawnych książek Pilipiuka, anielskich książek Kossakowskiej czy inkwizytorskiego cyklu Jacka Piekary.

Nie są to może arcydzieła literackie, ale każdy z tych autorów daje czytelnikowi w swoich książkach wiele radości. Wystarczy wejść do pierwszego lepszego Empiku czy innej księgarni i skierować się do działów z fantastyką, by już z daleka dostrzec mnogość tytułów Fabryki, pośród których nie brakuje oczywiście książek obecnych na spotkaniu autorów.

Pilipiuk twierdzi nawet, że dobra popularna literatura fantastyczna w większym stopniu przyczynia się do popularyzacji fantastyki jako gatunki, aniżeli pojedyncze książki wyższych lotów. Wyraził to w ten sposób: „Odpowiem przez porównanie. Wyobraźmy sobie rzemieślników, którzy lepią garnki. Zwykłe, normalne okrągłe garnki, które ludzie kupują na targu, do których się przyzwyczaili. Lepią sobie Ci rzemieślnicy te zwykłe, dobre garnki, aż nagle pojawia się wśród nich taki, który zaczyna lepić garnki fikuśne. Ludzie kupując zwykłe garnki, ale od czasu do czasu kupią też i ten fikuśny. I tak na dziesięciu takich Pilipiukach i Grzędowiczach jedzie sobie jeden Dukaj”.

Niezależnie co sądzić o książkach Andrzeja Pilipiuka, nie można powiedzieć o nim złego słowa jako o człowieku. Przez cały konwent był duszą towarzystwa.

Pojawiło się w trakcie dyskusji pytanie o wzorce fantastyki polskiej, korzenie i tradycję. Polska fantastyka, zdaniem pisarzy, wyrosła z fandomu polskiego. Jarosław Grzędowicz wspominał początki „Klubu Tfurcuf”, ciężkie czasy dla polskiej fantastyki w latach 90-tych, tuż po transformacji ustrojowej, kiedy wydawcy zachłysnęli się powszechnym dostępem fantastyki zagranicznej a nikt specjalnie nie chciał wydawać polskich autorów. Dochodziło wręcz do takich absurdów, że Polak, chcąc coś wydać, musiał pisać pod angielsko brzmiącym pseudonimem.

To, że fantastyka wyrosła z fandomu oczywiście jest równoznaczne, że każdy z autorów ma swoich ulubieńców, na arenie literatury światowej, którzy ich światopogląd na swój sposób ukształtowali. Najczęściej padały nazwiska wszystkim nam dobrze znanych mistrzów literatury fantastycznej typu Tolkiena, Lema i innych. Na pytanie o starych mistrzów fantastycznych AP odpowiada w swoim stylu: „No, fajne stołki po nich zostały”.

Jednak wydaje się, że Polacy nie czerpią zbyt wiele z Zachodu. Nasza fantastyka jest w dużym stopniu oryginalna, często wręcz swojska, można by rzec.

Andrzej Pilipiuk jednak widzi jedną rzecz, którą warto by z zachodu ściągnąć na polski grunt. „Ostatnio bardzo popularny na zachodzie jest taki gatunek zwany steampunk. Akcja tych książek dzieje się najczęściej w XIX wieku, w epoce przemysłu. Chciałbym to przenieść do nas i napisać książkę, której akcja osadzona byłaby np. w Warszawie. Jak już uda mi się coś takiego napisać i wydać w Polsce to będę sobie wycierał buty czapką Sapkowskiego, siedział na tym jego tronie i popijał wino z czaszki Grzędo… (śmiech na widowni) hmm, to może ja oddam głos komuś innemu”.

Wiele jeszcze tego wieczoru powiedziano. Być może macie wrażenie czytając tą relację, że wypowiadał się głównie Andrzej Pilipiuk, ale zapewniam, że wszyscy zabierali głos. Nie da się ukryć, że Pilipiuk jest człowiekiem szczególnym i wyróżniającym się w towarzystwie. Po spotkaniu można było podejść do autorów, podpytać ich o różne nurtujące rzeczy związane z ich pisarstwem. Oczywiście służyli również piórem i z chęcią podpisywali książki. Na tym dzień się zakończył i naładowany pozytywną energią po całym dniu u źródeł literatury wróciłem do domu by się wyspać i następnego dnia wrócić do Spodków na ostatni dzień konwentu i na spotkania z Mają Lidią Kossakowską i Jarosławem Grzędowiczem.

Spotkanie autorskie z Mają Lidią Kossakowską

Ostatniego dnia konwentu tłumy w Spodkach były już nieco mniejsze, jednak na spotkanie z twórczynią sagi anielskiej przybyła dość duża ilość fanów. Maja Kossakowska usiadła przy małym okrągłym stoliku w towarzystwie dwójki prowadzących, członków Białostockiego Klubu Fantastyki „Ubik”.

Pierwsze pytanie padło o plany pisarskie na najbliższy czas. Maja zdradziła, że pracuje nad najnowszą książką, która będzie nosiła tytuł „Upiór południa”. Na stronach Fabryki można już znaleźć jej zapowiedź. Książka zainspirowana została poniekąd jednym z dzieł Stephena Kinga, który wydał książkę składającą się z czterech mikropowieści.

W „Upiorze...” również odnajdziemy cztery historie, jak wspomina autorka „zupełnie różne, ale jednak znalazła się klamra, która je połączyła. Tym czymś okazał się specyficzny nastrój grozy oraz upał, gdyż wszystkie te opowieści rozgrywają się w gorących rejonach świata. […] Założeniem było, aby te opowieści były zupełnie różne, inaczej napisane, tak jakby każdą napisał inny pisarz”.

I tak pierwsza historia będzie się rozgrywała w Polsce, w późnych latach 40-tych, pisana trochę stylem Konwickiego.

Drugą opowieścią jest stylizowana na styl Chucka Palahniuka (którego „Fight Club” Maja bardzo sobie chwali) historia o dziwnych przygodach korespondenta wojennego w Afryce, uzależnionego od adrenaliny, o młodych żołnierzach uzależnionych od wojny. Maja, jak mówi, spotkała takich ludzi osobiście i pisała ten tekst na podstawie tych wyobrażeń.

Trzecia historia, napisana Faulknerem, rozgrywać się będzie na Dzikim Zachodzie, krótko po zakończeniu wojny secesyjnej.

I wreszcie ostatnia, chyba najbardziej mistyczna ze wszystkich, opowieść o losach żołnierza armii amerykańskiej podczas pierwszego konfliktu z Zatoce Perskiej. Bohater ponoć trafi nawet do zaświatów.

Maja zapewnia, że wszystkie te opowieści, będą miały w sobie dużo elementów fantastycznych. Niestety jak to często zdarza się autorom Fabryki Słów, książka w trakcie pisania rozrosła się na tyle, że będzie musiała zostać podzielona na dwie części. Pierwszego tomu „Upiora południa” możemy spodziewać się późną wiosną, czyli teoretycznie już niedługo.

Jest szansa, że do czerwca Maja skończy pisać kontynuację „Siewcy wiatru”, zatytułowaną „Zbieracz burz”. Prawdopodobnie książka trafi do naszych rąk jeszcze przed gwiazdką. Spotkamy w niej większość ze starych, dobrze nam znanych bohaterów, choć przybędzie też kilku zupełnie nowych.

Pojawiło się oczywiście w trakcie spotkania wiele pytań z widowni. Poniżej postaram się przytoczyć niektóre z nich.

Czy myślałaś o tym, by ilustrować swoje książki?

Maja twierdzi, że nie ma do tego talentu. A poza tym, gdyby się za to zabrała, byłoby to bardzo pracochłonne. Zaznacza jednak, ze chciałaby, aby jej książki ilustrowali profesjonaliści, a, jak dodaje, różnie to bywa.
Skąd się wziął pomysł na taki ludzki wygląd aniołów?

Według autorki, wzmianki o takich właśnie ludzkich aniołach można odnaleźć w Biblii. Jak sama mówi: „Są wzmianki, że gdy świat był młody aniołowie nadzorowali budowę świata, a potem zaczęli dostrzegać, że ludzkie kobiety są piękne i zaczęli wyprawiać z nimi różne fikołki, całkowicie nieanielskie”.

Czy Twoja praca magisterska była o aniołach?

Maja: „Nie, tematem były pochówki grzebalne w hetyckiej Anatolii w II tysiącleciu przed naszą erą.”

Czy lubisz przepisywać, poprawiać swoje książki?

Maja: „Nie, zdecydowanie nie mam takich pragnień. Aczkolwiek znam ludzi, którzy kochają grzebać w swoich powieściach, jak np. Kres”.

Na pytanie czy nie miała chęci zabić, w ostatecznej scenie Siewcy Daimona Freya, Maja stwierdza, że lubi swoich bohaterów i ciężko jest jej ich ukatrupiać. Jednak dodaje – „w opowiadaniach natomiast zdarza się jej robić różne rzeczy”.

Czy będzie wspólny projekt Grzędowicz-Kossakowska?

Maja: „Będzie” (odpowiada z uśmiechem).

Odpowiedź na ostatnie pytanie jest ciekawa. Więcej szczegółów ujawnił Jarosław Grzędowicz na spotkaniu wieczornym o godzinie 18, z którego relacja poniżej.

Spotkanie autorskie z Jarosławem Grzędowiczem

Spotkanie było ukoronowaniem „Rycerzy Okrągłego Spodka”. Późna niedzielna pora okazała się trochę kiepskim terminem na spotkanie literackie, przez co nie pojawiło się na nim tak wiele osób jak w sobotnie popołudnie u Andrzeja Pilipiuka. Niemniej jednak, kto był na pewno nie pożałował.

Wielu uważa Jarosława Grzędowicza za jednego z najlepszych autorów parających się współczesną polską fantastyką. Wszyscy doceniają jego doskonały warsztat pisarski i umiejętność opowiadania historii. O ten warsztat właśnie padło pierwsze, zadane przez prowadzącego dyskusje pytanie.

Jarosław Grzędowicz cofnął się pamięcią do dawnych lat i zaczął swoją opowieść: „Miałem w klasie w szkole podstawowej dwóch kolegów, którzy podobnie jak ja lubili pisać. Tak się złożyło, że jeden z nich nazywał się Rafał Ziemkiewicz a drugi Jacek Piekara. Wzajemnie sprawdzaliśmy sobie opowiadania. Ja dawałem swoje do sprawdzenia Ziemkiewiczowi, który oddawał mi je później całe pokreślone na czerwono różnymi uwagami. Potem on dawał mi swoje, które ja jeszcze bardziej pokreśliłem niż on mi”.

Dalej autor opowiada o początkach ich wspólnej aktywności w klubach fantastyki. Kluby takie dawnymi czasy zbierały się w kawiarniach, zwykle w okolicach jakiegoś większego działającego legalnie klubu, najczęściej stanowiąc jedną z jego sekcji. W czasach PRL, kiedy literatury fantastycznej, zwłaszcza zachodniej, zawsze brakowało, niezwykle ważny był wtórny rynek książki. Powszechnie wymieniano się książkami i później rozmawiano się o nich w kawiarni.

Raz w miesiącu odbywała się giełda książki. Każdy z klubowiczów przynosił egzemplarze, których chciałby się pozbyć z domu, które nie były mu potrzebne. Zbierano je wszystkie razem i licytowano. Jednocześnie każdy niemal klub fantastyczny miał swoją drukarnię, w której powielano książki.

Tłumaczono zagranicznych autorów, odbijano polskich. Potem to wychodziło w formie broszurowej i w ten sposób, dzięki takiemu procederowi fantastyka była w środowisku jako tako dostępna.

Państwo oczywiście zabraniało drukowania książek w taki sposób (nie mówiąc już o prawach autorskich), ale dozwolone były pewne formy drukowane, które nazywały się ładnie „materiały organizacyjne do użytku wewnętrznego”. Każdy klub oczywiście takie „materiały” posiadał, zawsze w liczbie stu egzemplarzy. Bohater spotkania wspomina, że zwykle było to dużo więcej, ale w papierach zawsze sto, ponieważ na tyle pozwalały ówczesne przepisy.

Nie wiem czy wiecie, istnieje takie coś jak instytucja knajpy fandomowej. W Warszawie, w pobliżu ambasady amerykańskiej znajduje się pub o nazwie Paradox Cafe. Niestety ostatnio właściciel tego niezwykle klimatycznego miejsca dostał wymówienie umowy najmu i prawdopodobnie kawiarnia zostanie zamknięta (lub przeniesiona w inne miejsce). Szkoda, że takie szczególne miejsca, których i tak nie ma za wiele, znikają.

Po kilku pytaniach prowadzącego Jarosław Grzędowicz został zasypany pytaniami od miłośników literatury zgromadzonych na widowni. Jedno z nich dotyczyło wspólnego projektu Grzędowicz - Kossakowska. Małżeństwo, co wcześniej już zdradziła Maja, planuje napisanie czegoś wspólnie. A będzie to… książka kucharska. Być może trudno uwierzyć, ale nie, to nie jest pomyłka.

Jarek z małżonką bardzo lubią gotować i pojawił się pomysł, aby zebrać najciekawsze przepisy, które w swoim domu wypróbowali i złożyć je razem w postać książki kucharskiej. Nie będzie to jednak zwykły podręcznik gotowania, jakich setki można znaleźć w księgarniach. Książka będzie ilustrowana i stylizowana na coś w kształcie podręcznika alchemii (tajemne wywary, kociołki, mikstury itp.).

Ponoć jest w Fabryce Słów taka seria zwąca się „Drewniany Rower”, w której wydaje się wszystko, co nie jest fantastyką, ale jest na tyle ciekawe, że wydawnictwu opłaca się to wydać.

Tytuł tej nietypowej książki kucharskiej, dzieli się z czytelnikami Grzędowicz, będzie brzmiał,: „Gastronomicon. Księga kuchni zakazanej”. Na pierwszy rzut oka widać nawiązanie do H.P. Lovecrafta. Książka będzie zawierała kilka rozdziałów o klimatycznych nazwach typu Kocioł czarownic, Opowieści z głębin.
Oprócz samych przepisów na smaczne dania, przed każdym rozdziałem zawarte będzie krótkie opowiadanie grozy. W ten sposób powstanie prawdopodobnie najoryginalniejsza książka kucharska w historii. Możemy się jej spodziewać w okolicach gwiazdki.

Poniżej znajdziecie jeszcze kilka innych pytań, z wielu jakie padło tego wieczoru. Pierwsze i najważniejsze w tej chwili dla wszystkich fanów Grzędowicza:

Kiedy ukaże się trzeci tom Pana Lodowego Ogrodu?

Jarek nie chce podawać żadnych konkretnych dat, bo książka jest jeszcze w trakcie pisania. I tak zakładał, że skończy ją pisać wcześniej, ale z różnych życiowych powodów cały proces się przedłużył. Jedyną odpowiedzią, jakiej chciał udzielić słuchaczom była: „Ukaże się w pół roku po tym jak skończę pisać”.

Jak mi jednak powiedział, jest duża szansa na to, ze PLO III ukaże się jeszcze w tym roku. Niestety, kto chciałby poznać od razu całość historii najprawdopodobniej się nie doczeka, bo zakończenie cyklu, z dużą dozą prawdopodobieństwa, zostanie podzielone na dwa tomy.

Co stworzyło kruka Nevermore’a z PLO?

JG: „Ja. Kruk dlatego, że jest to trochę stworzenie archetypiczne. W mitach skandynawskich są to kruki Odyna. Są często kojarzone ze śmiercią wojowników. Natomiast dlaczego Nevermore? Tu proponuje odwołać się do twórczości E.A. Poego”.

Dlaczego tak późno debiutowałeś?

JG: „Moim pierwszym debiutanckim opowiadaniem był tekst dla łódzkiego miesięcznika „Odgłosy”. Później pisałem inne opowiadanie od czasu do czasu je publikując. Natomiast jeśli chodzi o debiut powieściowy, to po prostu w na początku lat dziewięćdziesiątych nie było jak, bo wydawcy bali się wydawać polskich autorów. Dopiero później to się zmieniło”.

Czy z pisania można się utrzymać?

JG: „Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Jeden tak, inny nie. Odpowiedzi jest wiele. Na pewno trzeba pisać regularnie”.

Co po Panu Lodowego Ogrodu?

JG: „Jest kilka opcji. Mam w głowie kilka wyklarowanych pomysłów. To tylko kwestia tego, za który zabrać się najpierw. Być może horror, może co innego”.

Jarosław Grzędowicz jest co do swoich planów pisarskich tajemniczy, zupełnie przeciwnie jak Andrzej Pilipiuk, który wie już od dawna co będzie pisał przynajmniej do połowy 2011 roku.

Spotkanie z Jarosławem Grzędowiczem zakończyło literackie wydarzenia na „Rycerzach Okrągłego Spodka”. Bardzo mnie cieszy, ze taka impreza odbyła się w Białymstoku, oraz to, że organizatorzy planują uczynić ją cykliczną, co oznacza, że za niecałe 12 miesięcy odbędzie się ponownie. Korzystając z obecności pisarzy udało mi się zdobyć autografy na pięciu książkach Grzędowicza, dwóch Pilipiuka i jednej Kossakowskiej. Komudy i Kozak niestety nie posiadam na półkach, ale być może to się kiedyś zmieni.


Liczba modyfikacji: 2, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

Góry magiczne

Już od prapoczątków ludzkości, właściwie od kiedy daleki przodek homo sapiens sapiens uzyskał w procesie ewolucji własną tożsamość oraz zdolność wyrażania swoich myśli za pomocą odpowiednio spreparowanych narzędzi, człowiek związał na trwałe swój los z górami.

Strzeliste wierzchołki, przepaściste granie, finezyjnie powyginane stalowo-białymi szponami lodowców turnie inspirowały artystów zarówno doby neolitu, jak i dwudziestowiecznych wirtuozów pióra i pędzla. Rwące strumienie opasujące gęstwiny buczyn i świerczyn dają schronienie wielu gatunkom zwierząt i roślin, częstokroć występującym jedynie tam – na całym świecie. Tajemnice skrywane przez niezgłębione lasy i strome masywy powoływały do życia fantazyjne, niesamowite stworzenia i dawały pasterzom mieszkającym u ich stóp asumpt do rozwoju lokalnych kultur i wierzeń, niekiedy w całkowitym oderwaniu od obyczajów ich nizinnych kuzynów.

Z tej wielowiekowe spuścizny obficie skorzystali najprzeróżniejszego autoramentu twórcy, gasząc pragnienie we wciąż jeszcze przezroczystych źródłach zachowanych obyczajów i tradycji. Kolejne epoki pęczniały, kwitły i przebrzmiewały, lecz motyw gór pozostawał stale obecny w nurtach literatury i sztuki, piękno i majestat gór pobudzał zmysły i emocje kolejnych pokoleń. Także pisarze kanonu fantastyki nie pozostawali obojętni na uroki dostojnych, naturalnych pejzaży pofałdowanych wszechmocną ręką orogenez. Czerpiąc z symboliki nadawanej im przez autochtonicznych mieszkańców, odwoływali się do powszechnie uznanych wartości, kreowali własną metafizykę, nadawali osobiste bądź historyczne konteksty, tworząc tym samym zupełnie nowe, świeże i na wskroś oryginalne interpretacje.

John Ronald Reuel Tolkien, nie bez kozery zwany „ojcem chrzestnym fantastyki baśniowej”, bezkresne przestrzenie kontynentów zarówno Śródziemia, jak i Amanu szczodrze poprzetykał wieloma łańcuchami górskimi ciągnącymi się poza granice horyzontu, by wspomnieć tylko o Górach Mglistych, Błękitnych, Żelaznych Wzgórzach czy Thangorodrimie. W większości prezentują się one jako okazałe i wyniosłe, lecz jednocześnie niedostępne i nieprzebyte. Oczyma wyobraźni postrzegamy je jako szare, wznoszące się wysoko ponad wyżynami piki, patrzące posępnym wzrokiem na śmiałków, w straceńczym odruchu porywający się na ich zdobywanie. Spory udział w tym miała wizja wyglądu kontynentu zaproponowana przez Petera Jacksona w jego adaptacji filmowej.

Tymczasem Samotna Góra wystaje tylko na wysokość 1400 metrów nad poziom morza. Góry Mgliste, najdłuższe, bo liczące sobie prawie 702 mile rozciągłości, są trzykrotnie wyższe (a więc leciutko wyrastają ponad średnie pod tym względem Pireneje…). Jedynie Thangorodrim może się równać z powszechnie akceptowaną przez nas skalą skrajnej wysokości, mierząc ponad dziesięć tysięcy metrów – znamienne jest, że nie powstał w wyniku procesów orogenezy, a ręką Morgotha, pragnącego zakłócić szlaki wędrówek innych Valarów. Wysokości bezwzględne sprawdzić można na tej stronie.

Część z nich wydźwignięta została siłami natury, inne powstały i zostały obrócone w perzynę, jak wspomniano, mocą potężnych istot, areną zmagań których wzniesienia stały się mimowolnie – i pechowo. Taki los spotkał m.in. Amon Sûl, pasmo górskie Andramu czy Ered Liun wraz z Beleriandem. Inne zostały wręcz zatopione, jak Ered Gorgoroth i Himring w czasie Wojny Gniewu. Kataklizmy te, zestawione z opisami iście dantejskich scen rozgrywających się podczas decydujących o losach Ardy wydarzeń dodatkowo podkreślają niesamowicie destrukcyjną potęgę walczących stron.

Brytyjski pisarz w swoich powieściach nawiązuje do symboliki biblijnej, sięgając także do podań starogreckich, celtyckich, angielskich i germańskich. Wzorcowym przykładem zapożyczenia z antycznej mitologii rodem z Peloponezu może być motyw przykutego do skał Thangorodrimu Maedhosa, najstarszego z synów Feanora. Podobne katusze cierpiał wszak Prometeusz, obaj zaś swój wyrok zawdzięczają własnej śmiałości i przeciwstawieniu się demiurgom swoich światów. Także fatum Húrina Thaliona, uwięzionego przez Melkora na tronie wykutym w granicie tej góry zaiste przywodzi na myśl męki Tantala, choć w nieco złagodzonej formie. Biblijna apoteoza cierpienia wiodącego do odkupienia i przebaczenia także znalazła swoje odzwierciedlenie w twórczości Tolkiena – mówiąc skrótowo i kolokwialnie: co drugi bohater i bohaterka „Silmarillionu” posiada ten właśnie kod biograficzny.

Góry, siedlisko mocarnych istot i bijące wywierzysko magii, zdają się u Tolkiena rozporządzać czymś w rodzaju ograniczonej świadomości. Podatne na wpływ Sarumana i toczące z nim pewnego rodzaju dialog Góry Mgliste omal nie przyniosły zguby dziewięciu kamratom, wiszącym na skalnych półkach Czerwonego Rogu, okrutnika, jak nazywali go krasnoludowie, czyli Caradhrasu. Taniquetil, siedziba Manwego i Vardy, najwyższa góra Ardy, dzięki swoim wyjątkowym właściwościom obejmowała horyzontem cały świat. Tron Wypatrywania na czubku Amon Hen pozwalał w magiczny sposób obserwować miejsca oddalone o kilkaset mil od wzgórza.

Na szczytach Echoriathu gniazda swoje, Crissaegrim, pobudowały orły pod wodzą Thorondora. W licznych jaskiniach zamieszkiwały orki, nierzadko też przypadkowy pechowiec tracił życie ugodzony wantą zrzuconą przez trolla. W ukrytych w trzewiach masywów korytarzach żyły szkaradne pozostałości po dawnych armiach Melkora: Duchy Ogniste - Balrogowie, potomkinie Ungolianty i Sheloby w Ered Gorgoroth, przez które przeprawił się jedynie Beren, syn Barahira, o goblinach nie wspominając.

Sam Jedyny Pierścień jest bardzo silnie związany z górami – gdyż to w Górze Przeznaczenia został wykuty i tylko tam można było go ostatecznie unicestwić. Tym samym można uznać ją za jeden z wielu symboli najczystszego zła, zaś w trzeciej erze, gdy dzieją się opisywane w trylogii wydarzenia, jest to najczulszy punkt Saurona. W końcu to dzięki mocy Pierścienia Majar nie zginął, a tułał się po świecie w postaci zjawy, mozolnie odbudowując swoje dawne wpływy. Zarazem jednak pozbycie się biżuterii w ogniu paszczy wulkanu było jednocześnie strząśnięciem zła, pewnego rodzaju katharsis. W utworach Tolkiena wszelkie wzmianki o wulkanach zdają się być powiązane z działaniami Nieprzyjaciela. W „Silmarillionie” podziemne ognie są dziedziną Morgotha, dawnego pana Saurona, i wyrzucane są z Gór Żelaznych otaczających jego siedzibę Angband. Morgoth używał ich także, by niweczyć pracę Valarów podczas kształtowania Ardy. Wzgórze Erech było grobowcem nieumartych dłużników Gondoru, których wezwał do walki Aragorn.

Jednak nie zawsze góry u Tolkiena są manifestacją tępej przemocy. Taniquetil, górujący nad całym światem, jest jednocześnie symbolem zjednoczenia wszystkich ras i gatunków nie tylko ze sobą, ale także z Valarami. Wzgórza Sygnałowe Gondoru były bardzo ważnym systemem obronnym oraz ostrzegawczym, ponadto służyły za olbrzymie telegrafy. To dzięki przytomnej reakcji Pippina możliwe było rozpalenie na nich stosów, a w konsekwencji przyzwanie na pomoc Rohirrimóm z Rohanu, bez wsparcia których Wojna o Pierścień zostałaby niechybnie przegrana.

Jednak nie tylko Tolkien tak wydatnie eksponował rolę gór w historiografii i geografii swojego świata. Także Howard Philips Lovecraft wiązał z nimi niemałe nadzieje, nasycając topografię niemałą ilością pasm i masywów. W opowiadaniu "The Festival" niedaleko miasteczka Arkham znajdowało się wzgórze, na którym wybudowany został kościół. W czeluściach wzgórza odprawiane były rytuały ku czci pradawnych.

Najważniejszym atoli opowiadaniem, z samymi górami w tytule, będzie "At The Moutain of Madness", w którym grupa naukowców z Uniwersytetu Miskatonic wyrusza z wyprawą badawczą na Antarktydę... W nieprzebytym paśmie górskim w ostatecznym rozrachunku nie odnaleźli niczego ponad własne szaleństwa. Dotarli do samego dna życia i zajrzeli w oczy śmierci. Dopiero wówczas dane im było poznać miasta pradawnych w pełnej krasie i we wszystkich aspektach.

W opowiadaniach Lovecrafta wzgórza odgrywają rolę co najmniej estetyczną. W opowiadaniu "The Alchemist" na „wierzchołku wzgórza, którego zbocza i podstawę porastają leśne ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami, stoi stare zamczysko (...)”. Jak to bywa u mistrza grozy, warownia skrywa mroczne tajemnice jej mieszkańców. Ogniskuje ich emocje, żądze, pragnienia i wyzwala je w krótkich błyskach nietuzinkowych incydentów.

W "The Transition of Juan Romero", akcja rozgrywa się "u podnóża posępnego pasma Gór Kaktusowych", w kopalni złota, która również skrywa tak wiele zła, na ile pisarz mógł sobie pozwolić w tym tekście. To samo przeznaczenie przypadło w udziale górze Maenalus z opowiadania „The Tree”. "Mówi się, że góra Maenalus jest nawiedzana przez przerażającego Pana, któremu towarzyszą inne, różne upiorne stwory (...)" W kolejnym dziełku: "The Lurking Fear" akcja zawiązuje się i nabiera rozpędu w posiadłości wybudowanej na Górze Gromów.

Jak sami widzimy, zbyt wiele tutaj zbiegów okoliczności, by nie postarać się o wiarygodny i niepośledni komentarz. Lovecraft wykorzystywał w swych opowiadaniach góry, nie jako te nieprzystępne i niezdobyte, a raczej jako "przedsionek piekieł", gdyż w każdym z pasm górskich skryta była ta jedna grota, w której działy się rzeczy makabryczne i przerażające, doprowadzające człowieka do szaleństwa. A jeśli już groza nie rezydowała w górskich czeluściach, to plasowała się z kolei efektownie - samych wierzchołkach, gdzie z maniackim uporem stawiane były, prawdopodobnie właśnie na zachętę, kaplice, zamki i domy z ich przepastnymi piwnicami.

Terry Pratchett w swojej twórczości, w której zasłużenie największym powodzeniem cieszy się seria „Świata Dysku” umiejscawia góry nieomal w centrum geografii płaskiej przestrzeni ziemskiej niesionej przez cztery słonie stojące na grzbiecie Wielkiego A’Tuina, żółwia. Mowa oczywiście o Lori Celesti, z której, według niektórych podań, codziennie na swoją wędrówkę po nieboskłonie wyrusza jutrzenka.

Pasmem górskim obecnym niemal w każdej powieści angielskiego pisarza są nadzwyczajnie groźne, mroźne i strome Ramtopy. Są magiczne per se, z samej swojej istoty – u ich nasady bulgocze i kipi pierwotna energia nadająca pęd i kierunek wydarzeniom w tej części świata. Nieprzypadkowo to miejsce za teren swojej działalności obrały sobie wiedźmy, ze sławetnymi Babcią Weatherwax oraz Nianią Ogg na czele. Z Lancre i wiosek położonych w Ramtopach pochodziło także wielu nadrektorów Niewidocznego Uniwersytetu, szkoły wyższej dla najbardziej utalentowanych czarodziejów… i Rincewinda.

Wartymi wzmianki na mapie Świata Dysku są także Góry Słońca, stojące na straży Howondalandu, a także potężne pasmo, ciągnące się przez bezkresne wyżyny Klatchistanu. Obie krainy były teatrami, na których Pratchett wystawił jedne ze swoich najlepszych powieści.

Oczywiście pewna doza tajemniczości i mistycyzmu obecna jest w pracach polskich pisarzy fantastyki. Sapkowski lokuje w górach właśnie wiele zapomnianych przez bogów i ludzi istot, które, kompletnie wyobcowane i oddalone od cywilizacji zatraciły więzi społeczne i emocjonalne. Najboleśniej przekonywał się o tym Geralt z Rivii wraz z kompanami, ze szczególnym uwzględnieniem Jaskra i Milvy. Również zaglądając do Piekary, Dukaja, Pilipuka czy Kozak możemy natrafić na trop ukrytych znaczeń gór. Warto przeczytać pozycje wyżej wymienionych autorów, by samem je odkryć.

Fantastyka, prężnie rozwijający się dział literatury, nie jest aliści jedynym, który przypisuje górom pewną symbolikę, znaczenie umowne, które z biegiem czasu zakorzenia się głęboko w umysłach czytelników. To przecież na górze Synaj Mojżesz otrzymuje dekalog, który ogłasza następnie swojemu ludowi.

Góry są obecne we frazeologii („nie przyjdzie Mahomet do góry…”, „góra z górą się nie zejdą” i wielu innych), egzystują w sferze baśni (Waligóra, bohater bajki), mitologii, osadzone są w wierzeniach ludowych (legendy o uśpionym rycerzu we wnętrzu Giewontu, o miejscach, gdzie zahibernowani leżą przyszli zbawcy narodu i ojczyzny).

W polskiej literaturze i sztuce góry występują w dziełach tak kanonicznych jak wielkie dramaty Słowackiego, utwory Mickiewicza, Kasprowicza, Tetmajera, muzyce Karłowicza i Szymanowskiego, obrazach Gersona czy obu Witkiewiczów. W „Kordianie” tytułowy bohater toczy wewnętrzną walkę na czubku najwyższego szczytu Europy, Mont Blanc. „Limba” Asnyka to z kolei liryczny zapis konfrontacji pomiędzy limbą, symbolizującą niezwykłość i wybitną indywidualność, a świerkami, uosabiającymi przeciętność i pospolitość.

Zgoła inną symbolikę odnajdujemy w tekstach takich jak Rozłączenie”, „Na Alpach w Splűgen”, „Góra Kikineis” i „Czatyrdahu” Mickiewicza – on z kolei ulega fascynacji pięknem i dzikością górskiego krajobrazu.

Funkcję terapeutyczną pełnią góry m.in. dla Tetmajera, w znanym skądinąd wierszu „Melodia mgieł nocnych”. Są one dla poety okazją do ucieczki, wyciszenia się i zajrzenia w głąb siebie bez udziału wścibskiego i wszędobylskiego świata.

Góry od dawna fascynowały człowieka. To właśnie on je zdobywał, zagospodarowywał w przestrzeni, uczynił je tematem literatury i sztuki. Góra bywa miarą wyczynów człowieka, który próbuje w najbardziej nieprzyjaznych warunkach zdobyć najwyższy szczyt. Stanowiły one miejsce medytacji, kultu, pielgrzymek. Potężna, niewzruszona masywność góry czyni z niej wyobrażenie stałości, bezruchu, niezłomności, niewzruszoności świata, często jest jego pępkiem, siedzibą bogów, olbrzymów czy też wyśnionym rajem. Dlatego góry mają również znaczenie symboliczne i magiczne zarazem.


Liczba modyfikacji: 1, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

Skończył się dla nas ten bal...
Komentarze:

Tullusion

Lektura wywodu Hubertusa w paranaukowy sposób stara się odpowiedzieć na pytanie: co się w Jaskini, w nas popsuło? Dlaczego przestało być dobrze?

Rzecz jasna nie da się zachować całkowitej aktualności w artykule z 2004 roku. Zmieniają się realia, zmienia się świat, my się zmieniamy. Pewne wydarzenia, których niejasne, mgliste predykcje mozna odnaleźć w „Skończył się dla nas ten bal...”, miały już swoje miejsce; gdzieniegdzie usta same rozciągną się w grymasie uśmiechu, zauważając smaczki, które dla nas są oczywiste - dla autora zaś były ledwo pieśnią przyszłości.

Mimo pozornego skomplikowania zastosowaniem naukowego języka, interpretacja tez stawianych tu w bezkompromisowy sposób nie powinna nastręczać trudności. Co ważne, problemy te nie zestarzały się wraz z historią - i jak trapiły, tak trapią Jaskinię u progu Anno Domini 2009.

Warto przebrnąć przez tekst Hubertusa, choćby po to, by samemu przypomnieć sobie czar minionych kilka lat temu chwil spędzanych w Jaskini i z Jaskiniowcami.

Dla młodszych zaś będzie to doskonała nauka - jakich błędów należy nie popełniać - teraz i w przyszłości.

Tabris

Czytamy listy umarłych jak bezradni bogowie,
ale jednak bogowie, bo znamy późniejsze daty. (...)
Obserwujemy w milczeniu ich pionki na szachownicy,
tyle że przesunięte o trzy pola dalej.
Wszystko, co przewidzieli, wypadło zupełnie inaczej,
albo trochę inaczej, czyli także zupełnie inaczej.

W swym tekście Hubertus, przed laty, postarał się o zdiagnozowanie przyczyn kryzysu, który nękał Jaskinię. Podał dwie przyczyny, jedna, niejako samoczynnie, zanikła, Jaskinia się zdecentralizowała.

Drugim powodem miały być za częste zloty, jednak w tekście jest pewna niespójność; najpierw Hubertus orzekł, że zloty pomagają wytworzyć więzy w IJB, następnie zauważył, że ją rozkładają. Dało to wyraz po Wielkim Padzie, gdy całe te podgrupy swój kontakt z Jaskinią rozluźniły, jeśli go nie zerwały.

Oczywiście, Hubertus zauważył, że za dużo tego dobrego, ale jeśli coś jest fajnego, to czemu z tego rezygnować? To dziwny dysonans. Również słuchanie o kryzysie w okresie, który obecnie uważa się za złoty wiek jest dość dziwne, dla osoby, która czasów przeszłych nie pamięta.

Jeśli już tekst się nadaje do ustalenia co powoduje odpływ z IJB, myślę, że po stworzeniu silnej społeczności pełnej ciekawych indywidualności każde opuszczenie strony przez taką osobę może być brane za kryzys, jako luka.
O przeszłości, teraźniejszości i przyszłości społeczności Imperium Jaskini Behemota

Tekst ten powstał na bezie moich przemyśleń i obserwacji życia imperialnego którego jestem świadkiem i uczestnikiem już ponad pół roku. Myślę że dynamika rozwoju społeczności IJB warta jest analizy i opisu dla lepszego spojrzenia na teraźniejszość i przyszłość naszej grupy.

W opracowaniu tym będę się odwoływał do teorii psychologicznych, gdyż, jak sądzę, ujęcie tego w tych właśnie kategoriach jest, z jednej strony zgodne z moim sposobem postrzegania świata, a z drugiej daje solidne naukowe ramy odniesienia, postaram się zrobić to w sposób jasny i zrozumiały dla wszystkich.

Na początku warto wyjaśnić czy jesteśmy w ogóle grupą społeczną, gdyż w świetle definicji nie jest to takie oczywiste.

Otóż grupa społeczna to 3 lub więcej osoby mające ze sobą bezpośredni kontakt, posiadające wspólny cel, struktura grupy musi być jasna, w trakcie współdziałania powinny wykształcić się normy i reguły zachowania, członkowie grupy powinni odczuwać przynależność do grupy własnej jak i odrębność w stosunku do grupy obcej.

Przyjmuje się, że grupy internetowe nie są uznawane za grupę społeczną, ze względu na brak kontaktu osobistego i jasnej struktury celów i hierarchii, jednak my, w mojej ocenie, pokonaliśmy te bariery, i jesteśmy grupą społeczną, dość nietypową, ale jednak.

Kontakt osobisty jest u nas zachowany, dzięki zlotom i Konwentowi, i szeregowi indywidualnych spotkań Jaskiniowców, ktoś może powiedzieć że te kontakty realizuje tylko pewna ilość osób, a reszta jest od tego odizolowana, ale i to jest zjawiskiem naturalnym, powstawanie podgrup w grupach liczących więcej niż 12 osób jest normalne. Może to co prawda naruszać jednorodność grupy, ale jak sądzę w różnorodności siła, należy tylko uważać by wszystko się działo w ramach struktury grupowej, by jej nie rozbijało. Nie da się jednak trzymać w ryzach tak dużej ilości osób, rolę integrującą całość pełni jednak Konwent i nasze forum, dzięki czemu udaje się zachować jedność.

Spójność i siłę dają nam także jasne struktury społeczne i silne i dobrze wypracowane zasady zachowania, czyli normy grupowe.

Quasi-państwowość Imperium daje możliwości dobrej i akceptowanej przez wszystkich kontroli norm, wykształciły się też odpowiednie organy stojące na straży wspólnego dorobku, ponadto możliwość ochrony tychże zasad właściwie przez każdego Jaskiniowca (można zostać moderatorem, pretorianinem, ławnikiem) powoduję większą troskę o wspólne dobro i wyzwala pozytywne zaangażowanie w te fundamentalne dla społeczności sprawy.

Struktura taka także bardzo jasno określa obowiązki i hierarchię poszczególnych członków grupy, ułatwia to znacznie procesy decyzyjne, wybór celów działania i podział obowiązków, co jak wiadomo, koncentruje energię grupową i usuwa potencjalne źródła napięć i konfliktów na tym tle.

Bolączką tak zwanych grup internetowych jest właśnie niejasna struktura, niesprecyzowane cele i brak stabilnego przywództwa, grupa taka ma duży potencjał działania, wiele energii grupowej, działanie takiej grupy jest bardzo skuteczne, ale z powodu braku struktury krótkotrwałe i dość niestabilne.

Nam udało się połączyć świeżość i spontaniczność grupy internetowej z dobrą organizacją i ukierunkowaniem rozwoju jak w grupie społecznej, tak więc powstała nowa jakość, nie przewidziana przez naukę, jednak szybki rozwój technologii informacyjnych i zmiany społeczne musiały w końcu doprowadzić do powstania takiego zjawiska.

Innym czynnikiem sprawiającym ze jesteśmy grupą społeczną jest własna symbolika (flaga, specyficzne formy powitań/pożegnań), pełniąca rolę integrującą i wzmacniającą poczucie przynależności, o czym będzie dalej jeszcze mowa.

Najistotniejszym zjawiskiem w grupie jest proces grupowy, jest to proces dynamiczny, polegający na przemianie faz w toku trwania grupy, odbywa się on na wymiarach egocentryzm - współpraca oraz zależność - autonomia.

Wymiar egocentryzm - współpraca oznacza z jednej strony obronne skupienie na sobie a z drugiej umiejętność dzielenia się swoim doświadczeniem w celu współpracy. Drugi konstrukt oznacza silne podporządkowanie autorytetowi i zahamowanie, a z drugiego bieguna niezależność i inicjatywę w działaniu.

Jak łatwo się domyślić najkorzystniejszą fazą pracy grupowej jest sytuacja gdy występuje współpraca i autonomia, taki stan grupa osiąga w 3 fazie rozwoju, dodatkowo efekt ten można wzmocnić poprzez wyłonienie bezsprzecznego lidera który przekształci grupę w zharmonizowany zespół.

Ważną w rozwoju grupy jest też faza 2 zwana fazą buntu, gdy dochodzi do wzmożenia egocentryzmu i autonomii, taka sytuacja sprzyja zmianom w grupie i wytyczeniu nowych kierunków rozwoju.

Pominę tutaj opis fazy pierwszej, gdyż nie jest to potrzebne w tym tekście.

Jak to u nas wyglądało?

Wydaje się że Imperium przeszło przez wszystkie fazy rozwoju, łącznie z tą najtrudniejszą do osiągnięcia fazą harmonijnej współpracy i teraz znowu doszło do fazy buntu, gdyż potencjał i kierunek rozwoju wytyczony w tamtym okresie się wyczerpał już. Potrzeba więc nowych bodźców i kierunków prorozwojowych, co głownie spoczywa na barkach władzy, ale nie tylko.

Czemu jednak to wszystko się udało, jak to się stało że tyle ludzi zjednoczyło się wokół jednego celu i zaczęło współpracować?

Otóż tutaj należy zastanowić się nad czynnikami determinującymi atrakcyjność interpersonalną i jednoczącymi.

W środowisku internetowym podstawową cechą sprawiającą że kogoś lubimy są zbieżne zainteresowania i także częstotliwość kontaktu (tak samo w normalnym życiu, lecz wtedy dochodzi jeszcze atrakcyjność fizyczna i sposób zachowania). Im kogoś uznajemy za bardziej podobnego sobie tym bardziej go lubimy, to właśnie sprawiają zbieżne zainteresowania, wpływają one też na długość rozmowy a więc dają okazję do poznania się i zacieśnienia znajomości, co również zwrotnie wpływa na sympatię.

Do tego dochodzi także przepływ emocjonalny, im pozytywniejszy tym bardziej z daną osobą się przyjaźnimy.

Według teorii wymiany społecznej, ważne są tutaj spodziewane korzyści i koszty znajomości w porównaniu z wyobrażanym, typowym, poziomem zysków i koszów w tego typu interakcjach, wynik takiego bilansu decyduje czy angażujemy się mocniej czy ucinamy znajomość.

Tutaj jak widać Imperium również odniosło sukces, szczególna atmosfera i specyfika tego miejsca przyciągnęły ludzi o podobnych zainteresowaniach i światopoglądzie co na wejściu ułatwiało dobre relacje. Dogodna forma wymiany informacji w postaci forum dyskusyjnego, angażującego także w kreację swojej postaci, również podnosiła motywację Jaskiniowców do zacieśniania kontaktu i dobrej współpracy, oczywistym jest również fakt ze wtedy zysk z bycia w Imperium w świetle teorii wymiany społecznej znacznie przewyższał koszty, co również podnosiło atrakcyjność tej formy zorganizowania się.

Także Osada jako miejsce szczególne, elitarne przyciągała swym ciekawym klimatem, osiągniętym głównie osobą jej twórcy i innych niebanalnych osobowości które odcisnęły swoje piętno na całokształcie tej części Jaskini, tam płaszczyzna kooperacji osiągnęła taki stopień, że ludzie zdecydowali się publikować swoje własne utwory literackie oddając je pod ocenę kolegów i koleżanek, doskonaląc przy tym swój warsztat jak i inspirując naśladowców, jest to wybitny przykład pozytywnego wpływu takich grup na rozwój osobowości jej członków.

Czynnikami wzmacniającymi więź grupową są również elementy rytualne i specyficzne dla naszego środowiska takie jak cytanie przy ogniu, specyficzne formy witania się i żegnania, sprawiają one że każdy może poczuć więź wspólnotową z innymi w obrębie grupy, co z kolei podnosi motywację do współdziałania. Także własna symbolika w postaci flagi i godła, waluty i nazw miesięcy pozwalają zachować klimat specyficzności i wyjątkowości całej Jaskini, rzutując na poczucie wyjątkowości i podniesienie samooceny u wszystkich Jaskiniowców.

Wszystko to do niedawna działało jak należy, ale od jakieś czasu wszyscy widzimy powolny regres i upadek naszej społeczności, coś jakby się wypaliło, ludzie odchodzą, nie angażują się, dawne gwarne miejsca świecą pustkami i tylko archiwa jeszcze przypominają o dawnej świetności. Spróbujmy przyjrzeć się temu stanowi i jakoś mu zaradzić.

Główne źródła kryzysu są dwa, moim zdaniem, po pierwsze zastój, skostnienie Jaskini i zbytnia centralizacja władzy, a po drugie zbytnia koncentracja Jaskiniowców na kontaktach w ramach życia codziennego zapoczątkowanych na zlotach, odbywanych chyba trochę zbyt często.

Co się nie rozwija zaczyna się cofać, to dość oczywiste prawo przyrody zemściło się na nas sromotnie, spoczęcie na laurach i zaniechanie zmian rozwojowych doprowadziło do spadku motywacji do działania i popadnięcia w rutynę a w konsekwencji do obniżenia atrakcyjności IJB. Oczywiście nie chce powiedzieć że nic nie było robione, ale proponowane zmiany były tylko kosmetyczne.

Zdaję sobie również sprawę że reformom szkodzą sprawy natury technicznej, w tym sprawa serwera, ale na szczęście wokół tych kwestii roztoczona jest należyta opieka fachowców i przy wspólnym, także finansowym wysiłku uda się to sprawnie załatwić.

W przypadku nie zrealizowanych reform ważnym czynnikiem wydaje się także rozmycie odpowiedzialności i brak należytego nadzoru nad realizacją projektu, nie chodzi tu, broń Mahadevo, o policyjny nadzór i sztywne pilnowanie terminów, ale o zadbanie o należytą motywację i odpowiedzialność za to co się robi, jeśli ktoś podejmuje się danego projektu, szczególnie jakiegoś ważnego to powinien starać się go jednak wykonać przy należytym wsparciu innych osób, w ten sposób powinno się poprawić procent wykonania zleceń.

Tutaj dochodzimy do problemu władzy w IJB, myślę że większa decentralizacja i wyraźnie określone zakresy obowiązków w połączeniu z kontrolą i wsparciem działania dałoby dobre rezultaty. Sam Hetman mimo najlepszych chęci nie ogarnia wszystkiego, oczywiście wiem że sam wszystkim się nie zajmuje, wielu z nas pełni różnorakie funkcje, ale sformalizowanie tego i konkretne oznaczenie zakresu obowiązków da dobre rezultaty, zauważmy ze te miejsca gdzie wiadomo kto za co odpowiada i widać wymiernie jego pracę działają sprawnie (tak jest w przypadku moderatorów, czy Pretorii) a tam gdzie brak jest nadzoru i jasnej struktury wszystko idzie znacznie oporniej (na przykład nowe działy tematyczne które miały być, a się nie pojawiły). Dobrym pomysłem mogłoby być także uruchomienie z powrotem Rady Starszych co pozwoli na po prostu sprawniejsze zarządzanie całością, lepszą wymianę pomysłów i opinii a także określenie jasnej struktury odpowiedzialności i władzy.

Sprawą którą tutaj także chciałem poruszyć jest kwestia zasad i reguł jakimi rządzi się Imperium. Prawa te są fundamentem naszej społeczności, określają ją i chronią, tworzą klimat ale dochodzą do mnie głosy krytyki tychże.

Zarzuty jakie się pojawiają są następujące, prawa tworzą zbyt nieprzystępną i sztywną strukturę, państwowość Imperium wykazuje przerost formy nad treścią, nie widzi się w niej człowieka, szczególnie nowym szczególnie utrudnia to i zniechęca do wstępowania do IJB, są to jak widać mocne słowa, ja sam nie odczuwam tego problemu aż tak drastycznie. Jednak sądzę, że skoro może to być kłopotem należy i nad tym się zastanowić.

Moje zdanie jest takie, że jasne i porządkujące prawo jest nam po prostu niezbędne zarówno do utrzymania porządku jak i dla stworzenia klimatu, ale nie powinno ono zbyt mocno ograniczać i jeśli jest ono faktycznie uciążliwe to powinno się jakieś kompromisy wprowadzić.

Teraz przejdźmy do kwestii nas, czyli Jaskiniowców, w końcu to my jesteśmy istotą trwania IJB, jej początkiem a także końcem. Od nas zależy jego dalszy los, ostatnimi czasy dopadła nas niemoc i znudzenie imperialnym życiem, dopadła także i mnie.

Sądzę że jest to spowodowane między innymi zbyt dużą ilością zlotów i spotkań na żywo jakie dane nam było przeżyć w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

Nie chcę przez to powiedzieć że to było złe i niepotrzebne, sam bardzo miło je wspominam i oczekuję kolejnych, ale jednak spotkania te spowodowały nasz odwrót od spraw i pasji które nas połączyły, dostarczyło to nam ciekawszych i dużo silniejszych wrażeń niż kontakty na sieci i prawie całkowicie zdominowało nasze relacje.

A nie powinno do tego dojść, nie powinno jeśli oczywiście jeszcze zależy nam na Jaskini, na to pytanie niech każdy sobie sam w sercu odpowie.

Jeszcze w raz ze zwiększoną częstotliwością spotkań przyszła codzienność zwykłego życia i odarła nasze kontakty z tej aury niezwykłości i klimatu które przecież większość z nas tu przyciągnęły, a takie rozczarowania nie były dla wielu osób miłe.

Dlatego też postuluję o większy umiar w odbywaniu zlotów, one powinny być dodatkiem do naszej aktywności a nie ją zastępować.

To są główne i najistotniejsze wątki jakie chciałem tu poruszyć, tekst ten w założeniu ma być prowokacją do dyskusji na temat przyszłości Jaskini, tezy w nim zawarte bynajmniej nie są nieomylne i ostateczne, można się z nimi nie zgadzać, ale nie ulega wątpliwości że coś należy zrobić bo gołym okiem widać że źle się dzieje. Wszystkich, którym na sercu leży dobro IJB zachęcam gorąco do wypowiedzenia się i na temat tego tekstu i na temat poruszonych w nim problemów.

Na koniec chciałbym podziękować Lobowi za zdopingowanie mnie do dokończenia tej pracy, dzięki serdeczne kolego!


Liczba modyfikacji: 1, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

NiePowaga
Tylko dla Gerontów, czyli jak czytać artykuły Tabrisa!

Każdy głupi wie, że słowa niektórych mogą mieć drugie dno. A czasem nawet trzecie. Wypowiedzi Tabrisa są genialnym przykładem na powyższe stwierdzenie. Ja, Aries DeMenthor, zwany Kameliaszem, postaram się pomóc Wam, drodzy Czytelnicy, odnaleźć się w artykułach Odświeżacza Brisa.

Jako przykład posłuży nam Felieton dosłownie szósty z 30. numeru CI!.

Felieton słownie szósty i pół

Jesień różni się od innych pór roku. To jest pewnik, bo też i każde pory roku są różne od siebie. (...)

Czytaj jako: Jesień jest jak papier toaletowy. Przemija.

Liście lecą z drzew. Spadają jabłka. Banany trzeba importować z Afryki. Nawet pogoda robi się smutna; deszcze (choć najwięcej pada latem...), mijają trzydziestoletnie upały (chyba, że i w tym roku wystąpiły popularne anomalie pogodowe...).

Czytaj jako: Drzewa się rozbierają (pewnie po to, by usiąść przy Ognisku w mojej cudownej aurze). Nowi Newtoni się rodzą. Afrykańczyków trzeba importować, by przynosili nam banany do domu. Nawet pogoda robi się smutna; deszcze (konkurencja dla moich zapachów!), mijają osoby mizerne (bo przez pogodę siedzą – naprzemiennie - przyklejeni do monitora lub robiący dwie pompki (jak nie wiesz, o co chodzi, to zrób dwie pompki).

Wszystko obok nas, roślinki, zwierzaczki zaczyna obumierać, usypiać, emigrować, znikać. Dlatego też jesienna pora służy do gorzkich lefreksji o przemijaniu. (...)

Czytaj jako: Wszystko obok nas – sąsiedzi, kochanki zaczynają nas opuszczać, emigrować, uciekać. Gdzie? Do Anglii! Dlatego też jesienna pora służy do gorzkich lefreksji o tym, że w Polsce jest jak w drewnianym kibelku na działce u cioci Helgi.

Na ulicach cichosza, w sercach, głowach cichosza. Zimą przynajmniej spadnie śnieg i pokryje tą pustkę jesienną.

Czytaj jako: Cicho wszędzie, głucho wszędzie... Zimą przynajmniej spadnie śnieg i zajmie nasze uszy karambolem z czternastu samochodów spowodowanym zawieją.

Nie jest przypadkiem, że Jego Imperatorska Wysokość założył Jaskinię właśnie jesienią, o nie. Chciał ukazać przemijanie Heroesa II, bowiem miała się pokazać trzecia odsłona serii, która ją zdystansuje. Chciał też Imperator dać znać prostemu ludowi, oto wśród posuchy jesiennej pojawia się nowa strona, która rozwija się błyskawicznie. Oznacza to, że jesienią umiera wiele rzeczy, ale nadzieja na lepsze - nigdy.

Czytaj jako: Nie dziwota, że Nasz Ukochany, Najcudowniejszy, Najmądrzejszy, Najsilniejszy, Najprzystojniejszy, Najbłyskotliwszy i Ogólnie Najwspanialszy Ojciec Dyrektor, Wasza i Nasza Wysokość, Imperator Behemot założył Jaskinię jesienią. W końcu jak nie mógł, skoro jesienią taka okropna pogoda. Co miał chłopak robić? No właśnie! Wlepiać oczy w monitor i ćwiczyć palce, waląc nimi bez ładu i składu w klawiaturę, tworząc taki dżingiel, jak Jaskinia.

Nie, żebym miał coś do Imperatora, o nie...

W czasie wielu lat działania Jaskini i Osady wiele osób się przewinęło przez jej progi. Większość jednak po pewnym czasie udzielać się przestała. (...)

Czytaj jako: W czasie wielu długich jak papier toaletowy lat przez Jaskinię i Osadę przewinęło się od groma różnej maści n00bów, analfabetów i P 0 |< 3 |/| 0 || Ó //. Większość jednak – chwała Ci, Mahadevo – odeszła, by gnębić ludzi równych sobie.

Jaskinia jest miejscem, gdzie to, co było, jest równie ważne jak to, co jest. (...)

Czytaj jako:
1. Jaskinia była.
2. Jaskinia jest.
3. Zrób dwie pompki.

Zatem mimo, że [osoby, które odeszły – przyp. red.] nie są obecne teraz, nadal w pewien sposób udzielają się. To magiczna lekcja i ważna cecha Jaskini.

Czytaj jako: Jaskinia jest trochę jak nadopiekuńcza matka. Niby jest w pracy, ale zostawia na stole kilkanaście kartek z napisami w stylu: Kup 2 chleby. Idź do okulisty. O 16.00 przyjedzie wujek Edek. Weź od niego kartofle. Udziela się (a nawet się wrzyna) w nasze życie. To ważna cecha Jaskini, bo dzięki niej nie można Jaskini odmówić. Jak mamusi. Bo dostaniesz szlaban na Jaskinię i o.

Podsumowując: jak widać, Tabris nie jest Norwidem, i przesłanie zawarte w jego „dziełach” łatwo odszyfrować.

Życzę Wam, drodzy Czytelnicy, abyście czerpali z czytania artykułów (nie tylko Taba!) jak najwięcej radości. Bo jak nie, to dwie pompki.


Liczba modyfikacji: 1, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

Ork-an słów
Ork w fantasy jest tylko jeden. Wierutna bzdura.

Here ends the Age of Men. Now is the time of orcs – Gothmog

Czymże można by zacząć artykuł o orkach w fantasy, jeśli nie tą oto sentencją, wygłoszoną przez wodza orków Gothmoga podczas bitwy pod murami Minas Tirith? A że występuje tylko w trylogii kinowej... cóż...

Ale meritum już woła. Przejdźmy więc do niego. O czym ma być wygłoszony pierwszy Ork-an Słów? No cóż... rubryka orka, pisana przez orka, dobrze by było, gdyby na początek coś o orkach powiedzieć. Skupimy się – to znaczy ja się skupię, czy wy, to już od was zależy – na obrazie, a raczej obrazach orków w fantasy, przedstawionych w różnych światach. Podoba się? Nie? A to przejdźcie parę akapitów w dół...
Władca Pierścieni

Dotrwaliście aż tu? Jestem z was dumny. Zacznijmy wpierw mądrą (inaczej...) definicją orka, zaczerpniętą od Cioci Wikipedii – „Słowo z łaciny oznaczające demona lub istotę ze świata podziemnego. Zostało użyte przez Tolkiena w jego cyklu fantasy o Śródziemiu, jako nazwa rasy stworzeń używanych często jako wojsko przez siły zła”. No, tyle „mądrości” encyklopedycznych.

Jak widać, pierwszy raz moich braci użył w swej twórczości JRRT – nazwijmy mistrza skrótowo, wiemy o kogo idzie. Niestety, jego zła natura się ujawniła – zrobił z mych braci pomiot elfów, bezmózgie mięso armatnie Saurona.

Bardzo ładnie widać to w grze „Bitwa o Śródziemie”, gdzie kupionych za darmo orków wojowników można w celu zyskania dodatkowych finansów wysłać do...rzeźni. Horror jakiś!

Mistrz JRRT zrobił z nas też jakieś bydło. Nic, tylko by żarły, przeklinały i dawały się zabić, te orki śródziemne. Są głupie jak buty z lewej nogi, nawet nasz gruby hobbit Samwise potrafi je zabić, objuczony plecakiem z kuchenką, patelnią i innym sprzętem żeliwnym, o flakonie z wodą kolońską Galadrieli (a może to Keleborna? No, mniejsza...) nie wspominając. Aż dziw, że Pierworodni synowie Iluvathara dali się przepoczwarzyć w takie „cusie”. Nawet ich ulepszona wersja, uruk-hai i czarni orkowie nie są zbyt wielkim problemem dla naszej Ukochanej Dziewiątki. Nic, jeno siąść i płakać. Takich orków to my nie chcemy.
Gothic

Dla jednych kiepska beta kiepskiego RPG-a, dla innych kultowa gra. Nie to mi rozsądzać, jeno orków w Arcanii – świecie Gothica (Myrtana to jeden kontynent). A więc... żeby dobrze ich (orków) ocenić i przedstawić, trzeba rozdzielić ich na dwie grupy – tych z Gothica I, II i NK oraz tych z Gothica III. Ci pierwsi to dwumetrowe, muskularne bydlaki, mogące jednym ciosem rozrąbać naszego bezimiennego protegowanego – w każdym razie na początku. A i potem duża grupa może sprawiać problem. Nie mają żadnej kultury, może poza Wielką Świątynią Śniącego – a i ona postawiona przez szamanów bez serca (dosłownie). Jedyny przejaw kultury wydostaje się na światło dzienne dzięki Ulu-Mulu i Urshakowi. Ulu-Mulu to broń świadcząca o statusie wojownika, o jego waleczności. Zakładasz i „bracia Cię uszanują”, cytując Tarroka (uwielbiam tego orka, za samo wzięcie jego questa dają 2000 XP – przyp. Hellscreama).

Urshak to z kolei szaman orków pojawiający się w IV rozdziale gry, jednostka cywilizowana, umiejąca się składnie wysławiać, pomagająca nam jak może. Inne orki – poza jeszcze wspomnianym Tarrokiem – ograniczają się do szarży, ryczenia uczacza!” i tak w kółko. Niezbyt to inteligentne, nie?

A teraz odsłona trzecia – zmiana ogromna. Orków pomniejszono, zmieniono im barwę skóry (z brudnej oliwy na brązowy, szary, niebieski... kolorowi ci orkowie), owłosienie (teraz mają brody w stylu zbójcy Rumcajsa i krasnala Hałabały) czy „zdolności oratorskie”. Teraz każdy ork umie się wysłowić, ba, możemy nawet stanąć po stronie Jedynej Słusznej Nacji. Nie, nie chodzi o ludzi... Pytanie, które musimy postawić jest następujące – czym jest powodowane „ukulturalnienie” orków w G III? Czy w Khorinis były jakieś mutanty? A może to efekt zmniejszania wymagań wiekowych gry? Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy.
WAAAGH!

Kończąc z nie lubianymi przeze mnie orkami z Gothica, przechodzimy do Warhammera. Nie byle jakiego, bo do Warhammera 40.000. W tym świecie występuje coś, co nazwano „Space Orc”. Ma dużo plusów – to wielki mięśniak mogący wytrzymać najgorsze razy, wyposażany w złodziejsko-wojenne umiejętności oraz skórę w Jedynym Słusznym Kolorze. Niestety, jego hobby to parcie na umocnione pozycje (rozrywka grupowa), wyrywanie humanoidom nóg (rozrywka solowa) czy kopanie szczunoków na odległość (rozrywka organizowana w turnieje).

Space Orce mają też wrodzoną wadę wymowy, dzięki czemu termin „dwumetrowy analfabeta z wielką siekierą, który w najlepszym przypadku chce wyrwać ci to i owo” jest jak najbardziej adekwatny. Nieważne co i po jakiemu powie ork, zawsze dopuści się zbrodni zwanej „gwałt na języku (nazwa języka) dokonany ze szczególnym okrucieństwem”. Jak ich nie kochać? Poza tym, niektóre orki potrafią obciąć kolegom z klanu kilka rączek i nóżek, a potem wszyć (lub nie) tam implanty, tworząc Cyborka. Takiego „lekarza” nazywamy Konowałem. Lub Jednostką Roznoszącą Szajbimber. Wspomnieć też należy o Mekaniakach, którzy to kradną przy pomocy swych „chłopakuf” czołg z pola bitwy, walną w blachę kilka razy, to zabiorą, to dołożą, psikną parę razy lakierem, wstawią sztandar Waagh! i voila! Szaber Czołg gotowy!
Lochem i Smokiem

Kolejnym punktem naszej wycieczki jest Ork z Lochów, w których żyją Smoki. Tak, mowa tu o Dungeons & Dragons. Tam są to wysokie, porośnięte szczeciną humanoidy o szarej, zielonej czy brązowej skórze. Żyją w praktyce tylko dla walki, wojny i zdobywania terenów. Nie umieją jednak dobrze zarządzać swymi ziemiami... Cóż, w D&D wszystkie zalety są zrównoważone wadami... W każdym razie istnieje osobnik o imieniu Obould Wiele Strzał, król orków, w D&D Miniatures zrobiony na niebiesko, a w NWN na ogra...ale chwila, ja zbaczam z tematu. No więc, król Obould zjednoczył orków i trzęsie całym interesem. Ale co tu omawiać orków w grze fabularnej – przecież i tak tworzą ich gracze.
For the Horde!

Ołkej, dotarliśmy do najświatlejszego punktu programu – orka w Warcrafcie. Ten to ma dobrze – jest mocarny, niewiele wyższy od człowieka, ale dużo silniejszy, twardszy, obdarzony honorem i innymi ciekawymi rzeczami, takimi jak – szamani, wilki, lodowe wilki, Grommash Hellscream, smoki, Grommash Hellscream... ale o mnie później. Najważniejszym jest to, że orki w świecie Warcraft mają HONOR. Kluczowe słówko. Inne orki – jak widać z powyższego tekstu – honoru za dużo nie mają. Zróbmy szybką powtórkę:

- Ork Śródziemny – słaby, brzydki, głupi, duży poziom śmiertelności. Do piachu z takim orkiem.

- Ork Arcański – silny, mocarny, głupi, o zdolnościach szamańskich. W trzeciej części „zhumanizowany”, zapewne na potrzeby obniżenia wymagań wiekowych. Do pioruna z tym Perunem... To jest kolejny ork do piachu (cholerne kartki, ciągle się sklejają...).

- Space Orc – plusy Space Orców wymieniłem już w ich opisie. Posłanie Space Orca do piachu jest pracą w trudnych warunkach, która grozi wbiciem kawałków metali w różne miejsca ciała, urwaniem kończyn, poważnymi oparzeniami, zagryzieniem czy nawet śmiercią. Walka ze Space Orcem nie jest dla każdego!

- Ork z Lochów (i Smoków) – zależy, ile masz punktów Siły, Charyzmy i Inteligencji oraz jaki masz charakter („często chaotyczny zły”)...

Jak widać, żaden z poprzednich orków jako taki honoru (za dużo) nie posiada. Space Orc go nie potrzebuje (po kiego mu honor w świecie, gdzie od milionów lat hula wojna?), natomiast ork w D&D potrzebuje odpowiednich punktów charakteru i prowadzącego, by stać się honorowym. Natomiast warcraftowy osobnik rasy zielonej jest honorowy. Zawsze. Wszędzie. Każdy. Przynajmniej ci ważniejsi. Choć są też „ludzcy” – mają na sumieniu stare grzechy, problemy z którymi muszą się borykać, ciężary, które muszą dźwigać. Na ten przykład, Thrall musi żyć (na początku) ze świadomością, że jest jedynie zabaweczką i maszynką do pieniędzy swego pana, a Grommash Hellscream brodził po kolana we krwi wrogów i dziś musi walczyć z demonami przeszłości. Czasem dosłownie.

Dochodzimy tu też do kwestii „humanizmu” orków. Tak to jest, że zazwyczaj konwencji się nie łamie – bohaterami są ludzie, dzięki pomocy elfów i krasnoludów zwyciężają złych orków. I tak jest wszędzie, tylko jak w starych, dobrych bajkach – ludzie mogą przybrać hobbitów, elfy pomagające im mogą być wampirami, a „tymi złymi” będą jaszczuroludzie. Zależy od wizji, jednak zmierzam do czegoś innego. Mianowicie, za każdym bohaterem stoi trzech innych – jeden, który go wychowa, jeden, który wyposaży w broń, wiedzę i moc pozwalającą mu wypełnić przeznaczenie oraz jeden, który mężnie stoi u jego boku. I tak jest wszędzie. Dlaczego za każdym orkiem nie może stać trzech innych orków, spełniających te same role? Dlaczego poznajemy Bilba Bagginsa (wychował Froda), Gandalfa (wyposażył Froda) i Samwise’a (stał u boku Froda), ale nie znamy na ten przykład ojca Gorgutza Wyrwiczerepa (tak, to Space Orc), jego nauczyciela i Mekaniaka, która pomaga mu kierować jego potężnym Waaagh!, jego hordą zielonych wojowników? Dlaczego my, dumny zielony naród, musimy cierpieć porzucenie, marginalizację i sprowadzenie do roli szeregowego, występującego hordami bad guya czy innego moba, na którym można sobie poexpić (vide D&D)? Dlaczego? Nie, jeden Władca Klanów – książka Christie Golden, opowiadająca losy Thralla, wodza Hordy – nie zaspokoi naszego głodu... głodu uznania. Należy nam się miejsce w literaturze na równi z elfami czy krasnoludami. Bo co to za „pure fantasy” bez orków? Jednemu Sapkowskiemu się to udało, całej reszcie nie wróżę powodzenia...

I tym refleksyjno-budzącym akcentem...


Liczba modyfikacji: 1, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

W szlafroku Flisaka
Ręka wyciągnięta... nie w próżnię

Czasami warto się zatrzymać, opuścić gardę, ominąć coś, na czym może zależeć, w imię międzyludzkiej solidarności - i zwykłej bezinteresowności. Nie oczekiwać zapłaty, czy też oklasków, które skonsumowałyby trudy improwizacji.

Napięty terminarz zmusił mnie wraz z kolegą z liceum, a teraz uczącym się na wspólnym wydziale, imiennikiem moim Marcinem, do pospiesznego truchtu zatłoczonym i nierównym chodnikiem ul. Świętokrzyskiej w Warszawie. Pół godziny i kawał miasta do przebycia, aż na peryferia ul. Banacha... Pędziliśmy na złamanie karku, kiedy raptownie... wszystko się odmieniło.

Niewidomy mężczyzna poprosił mnie o pomoc.

Ująlem go za rękę i powoli, bez wysiłku, prowadziłem w kierunku metra, dokąd pragnął dojść. Usłyszał naszą rozmowę o Piłsudskim, dołączył swój głos: okazało się, że studiuje dziennikarstwo, był na trzecim roku. Krok po kroku, szliśmy, omijając gęsto rozstawione słupy, prowadząc ożywioną dyskusję o kobietach Komendanta, a czas nieubłaganie płynął.

Spóźniłem się. Dostałem burę, z której, na szczęście, się wykaraskałem. Ale cóż mogła znaczyć nawet najpotworniejsza nagana wobec wewnętrznego szczęścia, które jak balsam, zalało serce?
Przydałem się komuś, kto tego potrzebował. I to się liczy.

Pół roku później chłopak wystąpił w telewizji, niestety, w roli tragicznej. Filip Zagończyk, bo to jemu, jak się okazało, wówczas pomogłem, wpadł pod nadjeżdżający wagon metra w wyniku nieprawidłowo dostosowanej dla potrzeb niepełnosprawnych sygnalizacji braku oznaczeń dla niewidomych..

Śledziłem jego losy z uwagą, od momentu otrzymania tej wstrząsającej wieści, aż po połowicznie szczęśliwy (bo chociaż z amputowaną nogą, to jednak zachowanym życiem) powrót do Polski.

Ta sytuacja pokazuje nam, jakże niedużym kosztem można uczynić nasz świat odrobinę lepszym. „I przysługa niekiedy może być radością, jeżeli z serca, nie z kiesy wynika”, rzec można, mocno trawestując słowa twórcy polskiej szkoły satyrycznej Ignacego Krasickiego.

Co ciekawe, przejawy bezinteresownej, samarytańskiej pomocy można spotkać nie tylko w filiach wielkich organizacji humanitarnych pokroju Caritasu, Czerwonego Krzyża czy zespołu firm założonych pod patronatem nieżyjącego już Marka Kotańskiego. Omnipotencja dobra tkwi w każdym z nas, we mnie, w Tobie, w Twojej rodzinie i przyjaciołach.

Zazwyczaj uwalniana jest w przełomowych momentach dziejowych i służy masowej odtrutce moralnej (ostatni tak silny wybuch zanotowany został po śmierci Jana Pawła II, a objawił się chociażby krótkotrwałym, ale jednak - pojednaniem kibiców wrogich sobie drużyn piłkarskich w Krakowie). Ale niezużyte, a przez to niezbadane pokłady wsparcia dla drugiej osoby spoczywają w każdym człowieku - i czekają na uwolnienie, na czynnik katalizujący.

Bo również i takiej scenki byłem mimowolnym świadkiem.

Wokół mnie typowy śródmiejski kociokwik. Przedzieram się ulicą Świętokrzyską w gęstniejącej ciżbie ludzkiej, a nade mną zwierają się dachy podniszczonych warszawskich budowli, przykryte brezentem ze stygnących kropel, pozostałości po wiosennym dżdżu. Przede mną dumnie kroczą finansiści, studenci, dostojna matrona z wrzeszczącym bachorem w wózku oraz dwóch dresików. Standardowych.

Wtem dostrzegam w oddali starowinkę. Pozornie wygląda normalnie, niczym zwykły przechodzień. A jednak, zauważyłem, że prosi ludzi o pieniążek na zupę. Pokonując dzielący mnie od niej dystans zauważam dysonans w jej ubraniu - płaszcz przykrywał wytarte łachmany...

I któż ją wspomógł? Nie bankierzy, ani nie studenci, również matka z dzieckiem obojętnie przeszła obok. Jeden z dresów atoli nachylił się, wcisnął jej w drżącą lekko dłoń pięć złotych, w dodatku - z uśmiechem. Ze szczerym uśmiechem.

Od tej pory patrzę na tę subkulturę nieco uprzejmiejszym wzrokiem...


Liczba modyfikacji: 1, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

Nie tylko dla Gerontów
Felieton (do)słownie dziesiąty

Nic o Niej nie wiecie. Ona o wszystko, a nawet więcej. Fakt, że jej nie dostrzegacie uważa za normę; po takich hipokrytach można się wszystkiego spodziewać...

Nie ma żadnych kompleksów, czego o Was nie może powiedzieć, jest starą intrygantką, pociąga za odpowiednie sznurki, abyście posłusznie spełnili jej... zachcianki? Skąd, nie uznaje istnienia wolnej woli, zawsze znajduję przyczynę najdzikszego zachowania.

Lubi oceniać, wartościować, ale tylko innych, nigdy swych właścicieli.

Ach! Zapomniałem, Ona sądzi, że jest Waszą właścicielką. Dobrze zatem chroni swą własność prywatną, osobliwie od Prawdy i Odpowiedzialności. Czy uważa Was za dzieci? Zapewne, ostatecznie dziecięctwo to jej ulubiony okres Waszego życia, gdy robi co jej się żywnie podoba, nie musi udawać ograniczeń.

Można żyć bez Niej? Można, skoro na ten przykład trawa się bez Niej obywa, choć jakoś, dziwnym trafem, nie zamienilibyście się z nią miejscami... Ma wielu służących i adoratorów, którzy starają się dowiedzieć, czemu Ona właściwie zdecydowała się ich wybrać do badania siebie.

Niektórzy zaprzeczają jej istnieniu wychodząc z założenia, że jednostka niczym. Pochyla sie wówczas nad nimi z troską, bo przecież wie najlepiej, czemu chłopaki i dziewczęta mają takie myśli. Uciec przed Nią na zewnątrz się nie da, a wewnątrz czai się tylko Ona.

Na przeszłość pamiętaj; widzisz ją jak Ona Ci szepce, a przyszłość i teraźniejszość takoż. Sufler, który mówi nam jak grać w Ars Vivendi i reżyser, który cichutko szepcze wskazówki, abyśmy, broń Boże, nie pomyśleli, że nas kontroluje.

Skrobnąłem coś o Niej, od serca, czyli od Niej właściwie. Teraz cichutko podpowie Ci co o tym felietonie myśleć, może nawet szepnie, że to o Niej...


Liczba modyfikacji: 1, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

Mity Tolkiena

Skomplikowana i wielowątkowa historia świata znanego z książek Tolkiena chętnie porównywana jest do mitologii, najczęściej germańskiej. Przywoływane są również skojarzenia z legendami arturiańskimi, średniowiecznymi poematami, a także, co zrozumiałe, z chrześcijaństwem.

Mimo łatwości tworzenia prostych analogii i pokusy pieczołowitego zbierania tropów odsyłających do źródeł inspiracji profesora warto uświadomić sobie, że stworzony przez niego świat jest spójną i dopracowaną konstrukcją, nie zaś zlepkiem przypadkowych elementów będących akurat przedmiotem fascynacji autora w momencie pisania. Aby to zrobić, trzeba zabrać się do jego książek ostrożnie, najlepiej badając ów kosmos warstwami: od powierzchownych zapożyczeń, będących często wyrazem filologicznej pasji Tolkiena, poprzez samą konstrukcję jego świata opierającą się na kilku różnych tradycjach, po najważniejsze – czyli rozumienie mitu przez autora „Władcy Pierścieni”. Jego opowieści są bowiem rodzajem współczesnych mitów i taką właśnie funkcję przypisywał im autor.
Warstwa pierwsza: zapożyczenia

Skoro już wiemy, że Tolkien inspirował się „Eddami”, „Beowulfem”, poematem „Sir Gawain i Zielony Rycerz” czy koncepcjami irańskimi warto przytoczyć choć kilka przykładów zapożyczeń. Zacznijmy od Germanów, bo tu są one wyjątkowo wyraźnie. Podział wyższych istot (bóstw) na dwie grupy: Valarowie i Majarowie odpowiada germańskiemu podziałowi na Asów i Wanów (choć ci ostatni, w przeciwieństwie do tolkienowskiego świata, nie są istotami niższymi). W jednym i drugim przypadku liczba istot rodzaju żeńskiego i męskiego jest równa.

Podobieństwa między Asami i Valarami na tym się nie kończą: uderza brak ich wszechmocy, powodujący konieczność odwoływania się np. do magii czy też podległość przeznaczeniu. Manwë zasiadający na wysokim tronie przypomina Odyna, który obserwuje świat z wysokiej wieży Hildskjaf. W przypadku hierarchii bytów można jednak odnaleźć nie tylko odwołania do Germanów, ale także do koncepcji chrześcijańskich, gnostyckich i irańskich: Jedyny Bóg (Eru), w samotności tworzy byty niższe (emanacje w niektórych koncepcjach gnostyckich). Ma zatem pomocników (Ainurowie), co przypomina manicheizm, podobnie jak koncepcja ciągłej walki dobra ze złem.

Analogiczne są nazwy krain – Valinor od Valarów jak Asgard od Asów, a samo Śródziemie to po prostu tłumaczenie występującego w „Eddach” określenia Midgard: miejsce pomiędzy światami, zamieszkane przez ludzi. Nietrudno też zauważyć podobieństwo istot zwanych alfami do elfów, choć w tym przypadku koncepcja Tolkiena ewoluowała, zanim doszła do pięknych i wzniosłych istot. Barlogowie natomiast przypominają ogniste istoty z Muspellheimu, południowej krainy germańskiego świata.

W kosmosie germańskim centralne miejsce zajmował jesion Yggdrasil, którym opiekują się Norny, a na którym Odyn wisiał dziewięć dni i dziewięć nocy zanim doznał oświecenia i poznał runy. Ważne dla całego świata drzewa znajdują się również w centrum Valinoru, z tym, że tu ich rola jest inna a upadek wygląda inaczej: drzewa Yvanny nie pełnią roli stricte osi świata, axis mundi, która trwać będzie aż do jego upadku; ich zatrucie następuje wcześniej i jest powodem utraty płynącego z nich światła i przyczynia się, jak zobaczymy za chwilę, do powolnej degradacji świata.

Niemniej ważne są analogie do Kalevali, choć wiele z nich ma charakter filologiczny i wgłębianie się w nie jest stosunkowo trudne. Przede wszystkim u Tolkiena pojawia się postać niejakiego Kullervo, który jest w Kalevali co prawda postacią epizodyczną, jednak jeśli wziąć pod uwagę wersje estońskie może stać się pierworodnym synem samego Kaleva, praojca Finów, a więc bohaterem niezwykle ważnym. Postacie jego synów i wnuków wykazują natomiast podobieństwo do innych ważnych fińskich bogów i bohaterów, na przykład Ilmarinena.

Warto zwrócić uwagę także na obecność wątku cudownego młynka Sampo, do którego nazwy nawiązuje Tolkien tworząc słowo Silmaril. Kradzież Silmarilów jest przywołaniem uniwersalnego motywu mitycznego wiązanego z zaćmieniem słońca, księżyca lub nocą polarną. Temat porwania słońca – i porwania Sampo, gdyż te wątki mityczne są ściśle związane – przypomina kradzież świetlistych Silmarilów, które zresztą, jak Sampo, są dziełem kowala.

Jednocześnie jednak wątek Silmarilów jest nawiązaniem do motywu Graala, który w jednej z wersji jest właśnie cudownym klejnotem, określanym jako kamień z korony Lucyfera, odebranej mu przez Michała (podobieństwo z koroną Morgotha). Do Lucyfera odwołuje się również obecność Oka Saurona – ma ono zwężoną, kocią źrenicę (popularna postać czerwonookiego kota jako wcielenia diabła).

Oko jest jednak równocześnie nawiązaniem do oka Odyna (ów wyłupił je sobie i dał niejakiemu Mimirowi, aby zyskać wiedzę, a oko jawiło się w snach wieszczom) i ludowych opowieści o „złym spojrzeniu”.

Majarowie przypominają chrześcijańskich aniołów, zaś Morgoth ze swoim buntem przeciw Eru nosi cechy sataniczne. Pojawia się on wśród pierwszych ludzi, aby rozdawać im dary i obiecywać wiedzę, a kiedy uzależnia ich od siebie darami, ujawnia się jako stwórca świata. Ma zatem aspekty kusicielskie. U Tolkiena cała natura zła bierze się właśnie z pokusy, ale koncepcje zła i dobra należą już do natury samego świata. Przejdźmy zatem do części następnej.
Warstwa druga: konstrukcja świata

Początek tolkienowskiego świata bierze się z samotności Ilúvatara, który w Pustce stwarza Ainurów. Interesujące jest tu pomieszanie koncepcji chrześcijańskich z innymi, w szczególności irańskimi: świat podlega podziałowi na dobro i zło, jednak zło w przeciwieństwie do wizji manichejskiej nie może tu zwyciężyć, gdyż nad wszystkim jest Jedyny i jego moc. Melkor po swoim wtręcie do Pieśni zostaje zbesztany jak dziecko, a jego plany co do świata nie mogą wyjść poza myśl Eru. Zło jest więc równe dobru tylko do pewnego poziomu. Warto jednak przyjrzeć się samej jego naturze.

U Tolkiena zło bierze się z pragnienia kreacji. Melkor, przebywający w samotności – i przez to oderwany od źródła, Ilúvatara – pragnie tworzyć. W chęci tworzenia i nadmiernym umiłowaniu własnych dzieł rodzi się, to co negatywne (dobrym kontekstem dla tego problemu są Silmarile, których twórca nie pozwolił ich zniszczyć). Co więcej, naturą zła jest niszczenie, psucie. Podobne, destrukcyjne funkcje, co Melkor, pełni olbrzym Loki w Asgardzie. Przypomina to również koncepcję irańską oraz literackich wątków satanicznych, przedstawiających Lucyfera jako postać, która potrafi tylko niszczyć, nic nie tworząc. Jednocześnie zło pożąda światłości, wszak Morgoth z tego powodu kradnie Silmarile: samo jest w stanie generować jedynie Ciemność – i to ciemność nie jako brak światła, ale jego przeciwieństwo. Cień jest u Tolkiena substancjalnym wymiarem zła, którym można kogoś obdarzyć. Miarą degradacji świata jest jego ciemnienie (które ma miejsce np. w przypadku zatrucia drzew Valinoru).

Ważną siłą u Tolkiena jest przeznaczenie, to ono jest wszechobecne i przesądza o losach wszystkich bohaterów. Przypadek nie istnieje, mówienie o nim może być co najwyżej rodzajem żartu. We „Władcy Pierscieni” Gandalf niejednokrotnie daje bohaterom do zrozumienia, że sytuacja, w jakiej się znaleźli nie jest żadnym przypadkiem. Początkowa Pieśń ułożyła losy świata od początku do końca. Nie można uciec od losu – można tylko przestać przed nim uciekać i stawić mu czoła (jak bohater germański, Sygurd, którego postać wykorzystał Wagner w „Zygfrydzie”). Przeznaczeniu podlegają nie tylko ludzie, lecz wszyscy (nie licząc Jedynego, który jest źródłem wszystkiego), podobnie jak u Germanów, gdzie nieubłagane szafarki przeznaczenia – Norny – opiekowały się świętym jesionem, a znajomość przeznaczenia była dostępna jedynie nielicznym (Odyn zapłacił za nią wysoką cenę). Wpisana jest w nie także nieuchronna zagłada Ardy.

Kiedy Melkor wplótł swoje tematy w Pieśń, pokalał świat, który w zamyśle miał być idealny. Odtąd zło jest wpisane w samą postawę Stworzenia (tak jak jest wpisane w pierścień i nie można go użyć do dobrych celów), nie da się go już wymazać. Wobec tego Ardę czeka zagłada, ostatni akord, Bitwa Bitew Dagor Dagorath w której ogniu zostanie oczyszczona materia świata, a jednocześnie odpowiednik germańskiego Ragnarökku.

U Germanów po śmierci najpiękniejszego z bogów, Baldra, świat zaczął się „psuć” i chylić ku upadkowi, zmierzając ku nieuchronnej zagładzie. Pewnego dnia opadną wszystkie pęta: te, które wiążą złego olbrzyma Lokiego i te trzymające jego syna, złego i silnego Fenrira. Olbrzymy pod wodzą Lokiego ruszą na Asgard, Fenrir zabije Odyna (i sam zginie z ręki odynowego syna), Baldr powróci i na gruzach Asgardu powstanie nowy, oczyszczony świat. Tak kończy się Völuspa, pierwsza pieśń Eddy Poetyckiej (w swojej koncepcji końca i świata i zbudowania lepszego podejrzewana o inspiracje chrześcijaństwem). U Tolkiena jest podobnie: w czasie Bitwy Bitew opadną pęta wiążące Morgotha, a po niej nastąpi nowy, lepszy świat.

Cały świat tolkienowski, mimo swoich odwołań do Germanów czy Ugrofinów, jest silnie inspirowany koncepcjami chrześcijańskimi. Przede wszystkim ważna jest duża rola miłosierdzia (widoczna w słynnym fragmencie „Władcy...”, w którym Gandalf wyjaśnia Frodowi, dlaczego nie można zabić Golluma; passus ten obrazuje także dużą rolę przeznaczenia w Ardzie).

Koncepcje zbawcze widać przede wszystkim w dwóch postaciach: Eärendilu i Frodzie. Ten pierwszy może być postacią zbawczą już przez samo znaczenie imienia: Tolkien wiąże tajemnicze słowo z poematu Cynewulfa „Chrystus” z gwiazdą, wpisując go tym samym w ciąg zbawczych bogów związanych z gwiazdami ( Quetzalcoalt, Ozyrys, Isztar, Anhita, Uszas) i odnajdując w staroniemieckich źródłach znaczenie Oriona (bo o tą gwiazdę chodzi) jako posłańca nadziei. Eärendil ma powrócić w czasie Bitwy Bitew.
Frodo natomiast staje się postacią zbawczą rezygnując z siebie na rzecz uratowania Śródziemia i kontynuując męczącą wędrówkę. Warto zauważyć, że obaj ci bohaterowie tracą palce, co tworzy między nimi pewna analogię (a jednocześnie może być echem historii germańskiego boga Tyra, który poświęcił rękę, by można było spętać potwora Fenrira).
Warstwa trzecia: koncepcja mitu

Słowo „mit” jest problematyczne ze względu na swoją wszechobecność we wszelkiego rodzaju tekstach połączoną z brakiem może nie tyle zrozumienia, czym ów mit jest, ale wręcz jakiejkolwiek refleksji nad jego istotą. Dodatkowo tradycja europejska przyzwyczaiła nas utożsamiać go z mitologią grecko - rzymską i to w wydaniu już przerobionym, literackim: Homera czy Owidiusza. W mowie potocznej mit oznacza bajkę, kłamstwo czy przesąd.

Tymczasem takie znaczenie nadał temu terminowi dopiero Heraklit, a mit jest w założeniu słowem świętym, narracją mającą przywołać sakralną rzeczywistość, w dodatku wcale nie literacką (gdyby zapomnieć o Homerze i wziąć na warsztat mity afrykańskie czy polinezyjskie okazałoby się, że są pełne powtórzeń, nielogiczne fabularnie, pozbawione jakiejkolwiek dbałości o chronologię, a dla spragnionego literackich historii czytelnika po prostu nudne). Takie są mity świata tolkienowskiego, którego spójna i bogata historia tworzy oddziałujące na wyobraźnie czytelnika tło wydarzeń rozgrywających się w książkach profesora.

Najważniejszymi powiernikami mitów w tolkienowskim świecie są elfy. Miejsca ich zamieszkania – przede wszystkim Lothlórien – sprawiają wrażenie, jakby otaczający świat był odświeżony, inny, nieskażony, taki jak na początku stworzenia. Przypomina to koncepcję mitoznawcy Mircei Eliadego, w której rytuał ma za zadanie uobecnić czas mityczny i odnowić świat – niejako stworzyć go na nowo, aby był pozbawiony wszelkich wad, znów taki sam jak na początku. Elfy, symbolizujące artystyczny i twórczy aspekt człowieczeństwa, przychodzą z czasów wcześniejszych, z ery mitycznej. Przynoszą pamięć o nich (tak jak po końcu świata zachowają pamięć o Ardzie), ale też uobecniają go. Elfy są nośnikami mitu.

Pozostaje zapytać: po co Tolkienowi mit? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przywołać koncepcję Maxa Webera, jednego z najważniejszych socjologów XX w. Otóż Weber stawia taką oto diagnozę współczesności: żyjemy w świecie odczarowanym, którym rządzi racjonalność i żelazna logika. Posługujemy się fizyką, by wyjaśniać fenomeny przyrodnicze, prowadzimy racjonalne rachunki zysków i strat, nasze prawo opiera się na mierzalności wszystkich rzeczy. Rządzi nami logika.

Co można zrobić, według Tolkiena, z takim światem? Trzeba zaczarować go na powrót, zanurzyć się w cudowności wiodącej ku sacrum. Trzeba powrócić do mitów, rozumianych jako święta opowieść. Chodzi o to, by za pomocą historii symbolicznych i tajemniczych odniesień wieść czytelnika do mitu – również! - prawdziwego, jakim było dla Tolkiena chrześcijaństwo.

Mit pozwala uciec przed śmiercią, gdyż ukazując inny świat daje nadzieję, tak ważną dla bohaterów autora „Władcy Pierścieni”. Warto zauważyć, że w trudnych chwilach bohaterowie tolkienowskiego świata śpiewają pieśni lub opowiadają historie. Należy jednak podkreślić, że nie chodzi tu o unikaną jak ognia przez profesora alegorię, lecz o źródło uniwersalnych wartości. Tolkien chciał powrócić do obrazu świata narracji mitycznych i wartości w nich zawartych, otworzyć czytelników na „cudowność”, fantazję będącą podstawą człowieczeństwa, bez której zostaje materializm ekonomiczny i sucha technicyzacja – Mordor. W wielu koncepcjach teoretycy podkreślają, że człowiek nie potrafi żyć bez mitów i wciąż je konstruuje. Każda próba stworzenia konstrukcji całościowej, wszystko, co wykracza poza naukowy paradygmat – nieuchronnie wtłacza nas w mityczne narracje. Narracja Tolkiena próbuje wciągnąć czytelników w świat mitów, by oczarować ich na nowo.
Zainteresowanym tematem polecam książkę Andrzeja Szyjewskiego „Od Valinoru do Mordoru. Świat mitu a religia w dziele Tolkiena”, Kraków 2004.


Liczba modyfikacji: 1, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

Zapiski Czarnoksiężnika
„Nazywam się Underhill”, czyli rzecz o nickach

- Hobbici! – zawołał – Coś mi to przypomina, ale co? Czy wolno spytać o nazwiska?
- Pan Tuk i pan Brandybuck – rzekł Frodo – a to jest Sam Gamgee. Ja nazywam się Underhill.
Zatrzymajmy się na chwilę w „Rozbrykanym kucyku”, zacnej karczmie poczciwego Barlimana Butterbura. Sytuacja, którą właśnie przywołałem zdarza się w życiu każdemu po wielokroć.

W najróżniejszych okolicznościach – na spotkaniu, na wycieczce do urzędu, podczas rozmowy telefonicznej. W każdej z tych sytuacji należy... albo, kierując się zasadami grzeczności, powinno się rozmówcy przedstawić. W większości przypadków robimy to z imienia i nazwiska, bo tego wymaga otaczający nas świat. Ale jest takie miejsce, specyficznie, to, w którym prawdopodobnie przebywacie czytając ten tekst.

Mowa oczywiście o Sieci, Internecie, ogromnej cyfrowej przestrzeni, goszczącej codziennie miliony ludzi z całego globu. Tutaj, w przeciwieństwie do sytuacji codziennych, dość rzadko przedstawiamy się używając swoich prawdziwych danych. Pomijając zależności formalne, takie jak rejestracja w banku internetowym czy na allegro, zwykle posługujemy się bohaterem niniejszego tekstu – nickiem.

Nick, czyli pseudonim, ksywa albo przydomek. Ponieważ jednak żyjemy w „globalnej wiosce” i do naszego języka napływają naleciałości z różnych stron świata, nick zadomowił się u nas na dobre i stał się swojakiem, powszechnie używanym w polszczyźnie, zwłaszcza wśród użytkowników Internetu.

Frodo, przedstawiając się staremu Barlimanowi nie zrobił nic innego, tylko użył nicka, choć sam by tego w ten sposób nie określił. Można w tym miejscu zadać dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego Frodo nie zdradził swojego prawdziwego nazwiska? To oczywiście wiemy. Zrobił tak dla zapewnienia sobie większego bezpieczeństwa w podróży przez niegościnne kraje. Poniekąd my również z tego powodu używamy nicków w Sieci.

Zdecydowanie ciekawsze wydaje się drugie pytanie. Dlaczego właśnie Underhill? Każdy z Was stając u progu Jaskini Behemota zadawał sobie podobne pytanie. Froda w odpowiedzi wyręczył Gandalf, Wy musieliście odpowiedzieć odźwiernemu sami.

Jakie były te odpowiedzi?

Najróżniejsze! „Jestem Faramir”, „Nazywam się Ingham, kapłan Mahadevy”, „Crazy, tak mnie zwą”, „Moja godność? Vandergahast (Van), do usług.”, MiB, Leryn, Joka, Nami, Darkena, Bubeusz, jOjO, Guinea, Tullusion... Strażnicy imperialnych wrót słyszeli setki nicków, a każdy z nich posiada swoją genezę, czasami prostą, a czasami zupełnie pokrętną. Wybór przydomka ogranicza wszak jedynie wymóg Pretorii, aby trzymał się „klimatu fantasy”.

Pochodzenie nicka najczęściej bywa dwojakie. Pierwsza droga - rodzi się on z różnych, czasem dziwnych skojarzeń właściciela, zbitek słów (np. marred, Ptakuba) bądź też modyfikacji, „sklimatyzowania” zwyczajnych nazw tworząc tym samym coś nowego, spełniającego wymogi Pretorii. Za przykład mogą posłużyć tacy zasłużeni mieszkańcy Imperium jak Farmerus („klimatyzacja” przydomka), Hubertus („klimatyzacja” imienia) czy ixcesal (anagram nazwiska). Tullusion z kolei zdradził, że swój nick wymyślił, będąc jeszcze w szkole podstawowej, na potrzeby pisanego wtedy opowiadania.

Ta ścieżka jest jednak zbyt trudna i kręta dla kogoś pragnącego prześledzić ją podążając śladem myśli właściciela nicka (choć takich nicków jest de facto najwięcej). Dlatego też pozostawię ją i w dalszej części postaram się przejść się kawałek ową drugą drogą, z pozoru łatwiejszą. Łatwiejszą dlatego, że w jej przypadku uwalniamy umysł od błądzenia po bezkresach swojej wyobraźni i wcielamy się w rolę prostszą – wędrowcy po świecie kultury. Na pomoc przychodzi nam literatura fantastyczna, sztuka, kinematografia z całą gamą fantastycznych bohaterów. Nieocenioną pomoc oferują gry komputerowe. Jest w czym wybierać, trzeba tylko wiedzieć gdzie szukać.

Rezygnację z poczucia unikatowości (bo nasz nick ktoś już kiedyś wymyślił, a my go tylko niejako pożyczamy) wynagradza nam wcielenie się w postać, którą darzymy sympatią, albo która nas zaciekawiła.

W Jaskini Behemota jednym z najpopularniejszych skarbców nicków jest naturalnie cała seria Heroes of Might and Magic. Nie trzeba przedstawiać tak zasłużonego Osadzie mieszkańca jak Sandro, dawnego Grododzierżcę Osady. Jest wśród Jaskiniowców zawsze radosny mnich Ingham, kapłan Rion, Strażnik Krypty Map Thant, lisz Moandor, aktualny Grododzierżca. Niedawno rocznicę rejestracji obchodził Finneas Vilmar, wcielenie króla Deyji. Pomijając Gavina Magnusa jest to jeden z moich ulubionych nicków w Heroes III.

Prócz samych nicków więcej jeszcze jest herosowych awatarów, których właściciele, choć pod innymi imionami występują, zawsze kojarzą mi się z postaciami z gry. Bystry obserwator od razu skojarzy sobie awatary Clancy’ego, Mephali, Elleshara, Alamara, Ajita, Jeditte czy Sandra z odpowiednimi mieszkańcami Imperium.

Drugim takim, użyłbym nawet określenia, superskarbcem nicków jest literatura. Możliwości są tym większe im więcej książek przeczytaliśmy. A fantastyka (ale przecież nie musimy się tylko do niej ograniczać) rozwija się ostatnimi laty bardzo prężnie. Zawsze wydawało mi się jednak, że na tym polu w Jaskini leży ogromny niewykorzystany potencjał.

Na początku nie rzucało mi się to w oczy z powodu niewielkiej znajomości gatunku fantastycznego. Ale z upływem lat, kiedy zasób przeczytanych lektur systematycznie się powiększał, dostrzegłem, że w zasadzie nicki literackie oscylują jedynie w pobliżu ścisłej czołówki dzieł największych mistrzów.

Na czoło wychodzi Władca Pierścieni J.R.R. Tolkiena, z którego studni nicki zaczerpnęli Faramir, Eru, Eldacar, Feanor i Saruman. Również Gothmog czy Morgul grają w tej samej lidze. Przeglądając listę zarejestrowanych natknąłem się na więcej tolkienowskich nicków – na Belega, Ankalagona Czarnego, Boromira, Aragorna, Gandalfa, Haldira. Niestety użytkownicy tych szlachetnych imion pojawili się w Imperium tylko na chwilę by później udać się w nieznane krainy i nigdy nie powrócić.

Jaskier i Regis to z kolei chłopcy od Sapkowskiego, Daimon Frey od Mai Lidii Kossakowskiej, Corwin, książę Amberu od Rogera Żelaznego. Osadnikom powinna być znana także postać Tenar, której nick pochodzi z twórczości Ursuli K. LeGuin. Nie zapominajmy też o naszym nowo mianowanym Mistrzu – Islingtonie.

I na tym w zasadzie kończą się nicki literackie. A przecież to tylko kropla w morzu ciekawych postaci! Przeczytawszy tylko niewielką cząstkę bogatej literatury fantastycznej znalazłem przynajmniej kilka nicków, które (gdybym nie miał jeszcze własnego) chętnie obrałbym za swoje sieciowe wcielenie. Ich listę otwiera Vilgefortz, czarodziej, który, gdyby nie przeszedł na złą drogę, byłby jednym z moich ulubionych bohaterów. Jest na niej Erreth-Akbe, Thufir Hawat, Feyd Rautha i Vadremaux.

Jednych lubię jako bohaterów, innych za samo ciekawe brzmienie imienia. Jestem jednak przekonany, że każdy wprawiony podróżnik po świecie literatury ma taki własny, unikatowy zestaw postaci. Ciekawą zabawą intelektualną dla czytelnika może być odgadnięcie pochodzenia wyżej wymienionych bohaterów. Beczułka złotego arborskiego dla tego, kto odgadnie wszystkich. Dla przegranych - „Wytrawny Dijkstra”.

Literatura to jednak nie jedyny element kultury, z którego można wybrać ciekawy nick. Spotkać można w Imperium mieszkańców, którzy zaczerpnęli swój przydomek z gwiazd. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Na przykład Altair – gwiazda w gwiazdozbiorze Orła, Antares – gwiazdozbiór Skorpiona. Miałem kiedyś przyjemność grać w Red Dragona z człowiekiem, który nazwał swoje księstwo Canes Venatici – jak gwiazdozbiór Psy Gończe.

Zbliżając się powoli do końca, myślę, że można już podsumować odpowiedzi na pytanie postawione na początku. Może nie dokładnie, skąd się biorą nicki, ale raczej skąd biorą się pomysły Jaskiniowców na nie. W Imperium popularnością cieszą się gry komputerowe, a zwłaszcza seria HoMM, co jest naturalne z racji profilu wortalu. Ważnym źródłem nicków jest literatura, a także inne elementy składające się na bagaż kulturowy ludzkości (vide historia, kinematografia, teatr).

Jednak mimo wszystko najwięcej nicków powstało w głowach ich właścicieli, na tej pierwszej krętej ścieżce, której wolałem w niniejszym tekście nie podejmować. Takie rozwiązanie być może jest najciekawsze, a na pewno najoryginalniejsze. Wiele oczywiście zależy od tego, jak wysoki poziom fantazji prezentuje autor. Ale chyba najważniejsze w tej całej zabawie jest to, abyśmy się ze swoim nickiem dobrze czuli. Jest to wszak nasze drugie imię w wirtualnym świecie.

Znakomitym podsumowaniem i uzupełnieniem rozważań o nickach niech będzie wstąpienie do oberży „Pod Rozbrykanym Ogrem”. Zaczęliśmy rozważania od oberży, więc zakończmy je także w tym gwarnym przybytku. Znajduje się w nim stara księga, w której zapisano historię imion wielu Osadników. Najstarsze wpisy sięgają zamierzchłych czasów. Zajrzenie do księgi jest okazją dla starszych mieszkańców do odświeżenia pamięci a dla młodszych stażem szansą na zaspokojenie swojej ciekawości i poznanie kawałka historii Jaskini Behemota. Zachęcam.


Liczba modyfikacji: 1, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot

Permalink

7 grzechów głównych... i nie tylko
Kryzysowa kultura

Jakież jest najmodniejsze obecnie w mediach słowo? Bez wahania, można odpowiedzieć, iż jest to „kryzys”. Kryzys tu, kryzys tam, amerykański przemysł samochodowy ofiarą kryzysu, pakiet antykryzysowy, zwalczanie kryzysu... i tak dalej, i tak dalej. Gospodarka zwalnia, na giełdzie krach za krachem, akcje dołują, złotówka słabnie.

Od lat jednak możemy przyglądać się zupełnie innemu kryzysowi. Moim zdaniem o wiele ciekawszemu. Ma on miejsce w jakże ważnym obszarze - w sztuce. Dla przyszłych pokoleń wizja bankrutujących na potęgę firm może być powiem abstrakcyjną, ale zapaść artystyczna zawsze będzie budziła niesmak. Ot, o ile założymy, że to nie chwilowy krach, a trwała przemiana gustu odbiorców kina, muzyki, obrazu...

Najbardziej widoczna jest zapaść w muzyce. W ciągu wieków zmieniały się gusta, powstawały nowe instrumenty, które pozwalają nam wydobyć jeszcze piękniejsze brzmienie, od prostych melodii w stylu „Bogurodzicy” ewoluowaliśmy do pięknej „Carminy Burany” Orffa – i jakież to ma znaczenie? Będące obecnie na czasie hity są nie tylko kiepskie melodyjnie, ale wulgarne, o płytkiej, nieskomplikowanej treści. Fakt, iż pewna Dorotka miała możliwość pojawiania się w publicznej telewizji (tej z „misją”, gwoli przypomnienia), świadczy o tym, iż człowieka XXI wieku wystarczy zadowolić nieskomplikowanymi dźwiękami, kiepskim tekstem i niepełnym ubiorem. Muzyka nie musi być skomplikowana, wystarczy odpowiednia ilość skandali.

Doszliśmy już do swoistego absurdu. Jeszcze kilkanaście lat temu w Polsce istniały zespoły, które rzeczywiście miały status kultowych, tworzyły takową muzykę i nie potrzebowały brukowców, by zaspokoić fanów. Z ciekawości obejrzałem dwa ostatnie festiwale w Sopocie – jeden organizowany przez TVP, i drugi, „oryginalny” (czy też „tefałenowski”) . Z wielkim żalem stwierdzam, iż nie znałem ani jednego ze słynnych wykonawców, którzy ubiegali się o statuetkę. Przyznam, że piosenka „Cicho”, która wygrała Sopot Hit Festiwal, pierwszy raz dotarła do moich uszu właśnie podczas oglądania tej imprezy. Nie słucham bardzo często radia, ale też nie na tyle rzadko, by nie poznać hitu lata! Słucham i Polskiego Radia, i Radia ZET, RMF-u –gdyby to rzeczywiście był taki hit, to na którejkolwiek z rozgłośni bym ją usłyszał!

Coraz częściej pojawiają się grupy jednego sezonu lub jednej piosenki. Rolling Stones, Iron Maiden czy jakikolwiek znany zespół powstały przed laty – jest marką, ma wiele hitów, od lat nie schodzi ze sceny. Obecnie mamy do czynienia z dziwną modą na jednorazowe pojawienie się słodkiej dziewczynki czy chłopca na scenie, zaśpiewania, zgarnięcia odpowiedniej sumy za sesję zdjęciową – a po pięciu latach nikt nie wie, jak dany delikwent się nazywał, a gdyby okazało się, że rzeczywiście takowego się słuchało, to należy zrobić wielkie oczy lub stwierdzić „eee, niemożliwe, on/ona to obciach, nie?”.

Zapaść widoczna jest też w kinematografii. Niestety, powstaje co raz mniej dobrych filmów. Idealnie widać to na przykładzie naszych rodzimych produkcji – ot, choćby komedie. Czyż nie zabawne, że stary, dobry „Czterdziestolatek” śmieszy bardziej niż współczesne sitcomy? Ile z obecnie wyprodukowanych komedyjek zostanie puszczonych za kilka lat, a widz będzie doskonale wiedział, iż jest to NAPRAWDĘ DOBRY produkt?

Jeszcze lepiej ujrzymy nędzę naszego polskiego kina, oglądając komedie romantyczne. „Nigdy w życiu” było śmieszne, kolejne twory naciągane, ale jeszcze potrafiły rozbawić. Dzisiaj namnożyło się ich już tyle, iż nawet zakochana para nie nadąża z ich rejestrowaniem, a co gorsza, wszystkie robione są na jedno kopyto i robią się kiepskie, bardziej kiepskie, aż w końcu stają się tak kiepskie, jak sam serial „Kiepscy”.

Oczywiście, to nie wina samych komedii romantycznych, że tak krytykuję kino. Kryminały. Już nawet nie trzymają w napięciu. Idealnie ilustruje całość serial „Oficer”, który z drugiej (mam nadzieję, że nie urażę jej fanów) „Ekstradycji”, po równi pochyłej osiągnął poziom zero pod koniec drugiej serii, by wreszcie osiągnąć depresję przy użyciu trzeciej serii i w taki też stan wprowadzić sfrustrowanego widza. Sfrustrowanego, że zamiast wyjąć zakurzonego VHS-a, włożyć stary, nagrany niegdyś serial i obejrzeć raz jeszcze, poświęcił wieczór na obejrzenie ciągnącego się jak Dumle filmu.

Są też wspaniałe, polskie telenowele. „M jak miłość”, „Klan”, „Na wspólnej”, „Pierwsza miłość” – każda telewizja ma swój. Oglądając ostatnio „Dom” czułem, iż nie marnuję czasu, że twórca stworzył naprawdę dobry serial obyczajowy. Niestety, nie oglądam już żadnego z wymienionych wyżej tasiemców, ale niegdyś oglądałem ten drugi, będący polską wersją „Mody na sukces”.

Nie jestem lekarzem, więc może nie mam prawa wydawać tak pochopnych wniosków, ale doszło w tej operze mydlanej do prawdziwego cudu. Oto bohater, pobity przez pseudokibiców, z poważnie uszkodzonym kręgosłupem, mający niewielkie szanse, że kiedykolwiek wstanie z łóżka, nie tylko zaczyna chodzić o kulach!
O nie, to za mało dla polskiego widza! Otóż po jakimś czasie rzuca laskę, zaczyna powoli chodzić o własnych siłach, aż wreszcie po latach jest całkowicie sprawny, może biegać i nie zastanawia się, czy od czasu do czasu nie odwiedzić lekarza w celach kontrolnych. Cud, istny cud! Dziw, że Watykan się tym nie zajął.

Zagraniczne kino jest w podobnej sytuacji. Niestety, ostatnio coraz rzadziej chodzę do kina. Niedawno pojawił się na ekranach kolejny „Terminator”. Nigdy nie byłem fanem, więc nie wybrałem się, lecz jeśli słyszę od osób, które go obejrzały, że w kolejnej części tej serii brakuje jakiegokolwiek sensu, to zaczynam się bać.

Jest jednak pewna myśl, która od dawna mnie nurtuje. Mianowicie, jakie bajki będą oglądały nasze dzieci. Zastanówmy się, bo to ciekawe. Obecnie filmy dla dzieci mają bawić, ale żartami dla dorosłych. Shreka oczywiście oglądałem, było to ciekawe, niby bajka, acz z humorem i dla starszych.

Obecnie nie ma prawdziwych bajek dla dzieci, taki zwierz nie istnieje. Są za to bajki dla dorosłych, bo humor jest związany z ich sferami życia. Ot, choćby w drugiej części „Epoki lodowcowej” mamuty rozmawiają o becikowym. Wszystko pięknie, ładnie, ale jako taki mały szkrab nie miałbym pojęcia, co to jest to becikowe?!

Ostatnio mogliśmy poznać kolejną „Prawdziwą historię”, tym razem Kota w Butach. I zdarzyła się straszna rzecz! Jak poinformował nas jeden z tygodników, francuskie dzieło jest kiepskie, gdyż... jest to oryginał przeniesiony na ekran. Jakież nieszczęście! Co z tego, że dzieci, do których jest skierowany obraz, będą miały odrobinę rozrywki – dramat polega na tym, iż nie ma tam w ogóle żartów „dla dorosłych”. Niedopuszczalne!

Z żalem stwierdzam, że artyści skupiają się częściej na prowokacji, niż na sztuce. Dla mnie artystą był Fidiasz, Rembrandt, Salvador Dali – nie wiem natomiast, na czym polega sztuka, gdy kobieta obiera ziemniaki. Cóż, mój zeitgeist najwyraźniej jest gdzieś w XVIII wieku.

Kiedy miałem kilka lat, z obrzydzeniem dowiedziałem się, że w ramach sztuki pewna artystka umożliwiła ludziom mordowanie karaluchów na miniaturowych stosach, krzesłach elektrycznych, itd. Niby paskudztwa nikt nie lubi, ale wydawało mi się to okropne, by zabijać je dla zabawy.

Inny artysta podpiął pod akwarium z rybkami prąd, by przechodzień w wolnej chwili mógł posłać śmiertelny impuls.

A słynna wystawa, gdzie próbowano zagłodzić psa na śmierć? Czy to jest, u diabła, jakakolwiek sztuka?! Albo obrażanie wszystkiego dookoła, całego świata lub określonej grupy (tu naturalnie przypomina mi się stara, dobra Dorota Nieznalska i jej „Pasja”).

Na sam koniec przypomniała mi się nowa, acz powoli wymierająca rozrywka mas – reality show. Podglądanie zawsze leżało w ludzkiej naturze, acz do przesady posunęliśmy się moim zdaniem w chwili, gdy cała Polska (a przynajmniej ta, która posiadała TVN) patrzyła na niejaką Frytkę w jacuzzi. Granica jednak między przyzwoitością a plugastwem zatarły się, nie można mieć o to pretensji, takie czasy. Gorzej, gdy balansujemy na granicy życia i śmierci. Od czasu do czasu na wizji ginie jakiś człowiek. Ot, jak zupełnie kilka dni temu.

A najśmieszniej jest naturalnie, gdy telewizja dostarczy człowiekowi możliwość zabawienia się w Boga. Tak było w Holandii w słynnej prowokacji, gdy śmiertelnie chora kobieta miała oddać swoją nerkę jednemu z uczestników show. Telewidzowie mogli podpowiadać jej w decyzji śląc do studia sms-y.

Fakt, że w ostatniej chwili prowadzący ogłosił, że to jedynie prowokacja mająca poruszyć problem niderlandzkiej transplantologii pokazuje jedynie, iż zarząd telewizji BBN, która to stworzyła ten program, ma jeszcze odrobinę wrażliwości.

Zastanawia mnie czasem, jak o nas napiszą potomni. Czy uznają, że żyliśmy w swoistej reaktywacji Imperium Romanum, a może wyślą nas wraz z chłopami pańszczyźnianymi do szufladki z napisem „prostacy i prymitywni”?

Czy też obecnych muzyków zrównają z mistrzami, żyjącymi dawno, dawno temu? Cóż, obawiam się, że z poziomu obecnej kultury masowej śmiać się będą podobnie, jak my z wiedzy, którą oferują nam „Nowe Ateny”. A to niezbyt radosna wizja.


Liczba modyfikacji: 1, Ostatnio modyfikowany: 27.12.2009, Ostatnio modyfikował: DruidKot