Dzień w którym pojechałem na konwent.
Wstałem dosyć późno, bowiem Wrocław konwentowanie zaczął już u siebie dzień wcześniej. Po ogarnięciu się zapakowałem kolejno Caleba, Bycha i Isliego do Gnomobilu 2.0, a dopchałem bagażami Beha. Podróż była dostojna i powolna, z wypatrywaniem wszystkich przeszkód znajdujących się na drodze i podskakiwaniem, żeby (jak się okazało później) fartuchy nie szurały po podłożu. Wszystko urozmaicał Isli prowadzący fotorelację na grupie facebookowej z naszych postępów. Wieczorem trochę pośpiewaliśmy, pobawiliśmy się i poszedłem spać.
Dzień w którym zgubiłem się w Kępnie (przez Behemota)
Obudził mnie Acid wchodząc do pokoju i rzucając tekstem "już 10:40 a Ty jeszcze śpisz?". Konwent zszedł na psy, bywały takie że można było spać do 13 i nikt nie marudził. Dzień minął spokojnie, jakieś gry, obiad. Wieczorem odebrałem Brodę z dworca w Byczynie, a ten w podzięce razem z Kameliaszem postanowili towarzyszyć mi w wyprawie do Kępna po Behemota (tak naprawdę nie mieli gdzie kupić piwa, bo w święta sklepy w Byczynie są zamknięte). W Kępnie udało nam się zwiedzić wiele (niezbyt) ciekawych miejsc, zanim w końcu udało nam się dotrzeć na dworzec. Behu przywiózł ze sobą tylko dużą siatkę piw (resztę bagaży dostarczyliśmy wszak z Wrocławia). Po powrocie reszta wieczoru minęła spokojnie.
Dzień w którym toczyły się rozmowy
Kolejny spokojny dzień, wieczorem pojechałem (już po raz ostatni służyłem jako kierowca) do Kluczborka by odebrać Anię. Po powrocie z ochotą zabrałem się za konsumowanie piwnych trunków (bezalkoholowych rzecz jasna) w moim absolutnie ulubionym miejscu we wszechświecie - na schodach do internatu w Polanowicach. Tam też jakimś sposobem zaczęła się dyskusja między mną a Sandro, początkowo dotycząca Rosji Sowieckiej, ale bardzo płynnie przeszliśmy w którymś momencie do paradoksu Fermiego. Dyskusja zajęła nam większą część wieczoru bodaj. W którymś momencie ktoś z pozostałych obecnych zarzucił mi wybielanie Hitlera - nie wiem, kim jesteś, ale się dowiem i sobie porozmawiamy.
Dzień, w którym była TA noc
Pierwszy raz odwiedziłem nowy Spichlerz - zmiany bardzo na plus. Cała reszta dnia to powolne przygotowywanie się psychiczne do tego, co było wiadome, że musi nadejść tego wieczoru (wiadomym bowiem było, że Imperator następnego dnia musi nas opuścić). Zaczęło się rzecz jasna od ogniska i grilla (wielkie dzięki McGregor!), rozmów na ławeczkach, tradycyjnego śpiewania Maryli na kocykach na środku boiska, a kończąc na tańcach do białego rana. That was the night!
Dzień, w którym byliśmy leniwi
Kiedy wstałem cztery godziny później, od razu wiedziałem, że to będzie dzień tak wielkiego lenistwa, że nawet na obiad nie będzie chciało mi się iść (jak się okazało, wiele innych osób tak czuło, co skończyło się gigantycznym zamówieniem na wynos z Hetmańskiej). W ten dzień zrobiliśmy zdjęcie grupowe (niektórzy planowali wyjeżdżać już następnego dnia). Wieczorem wybraliśmy się na stóg, ale po dwóch kilometrach wraz z Brodą i Tarnumem stwierdziliśmy, że idea poszukiwania stogu jest nawet lepsza niż sam stóg, i w trójkę wróciliśmy do Polanowic (reszcie ekipy gratuluję odnalezienia właściwego stogu). Wieczorem toczyły się dalsze debaty na schodach do ośrodka, ale dosyć szybko (3 w nocy?) stwierdziłem, że czas w końcu trochę odespać.
Dzień, w którym narzekaliśmy, że finał był za krótki
Kierując się Ani narzekaniem (a była uprzywilejowana do narzekania, bo w czwartek tak pocięła się nożem, że aż potrzebna była fachowa pomoc Tarnuma - dziękujemy!), wybraliśmy się na finał odpowiednio wcześnie, by jeszcze zahaczyć o Hetmańską. Finał został rozegrany błyskawicznie (pierwszy raz grano do jednej wygranej), więc wydarzyła się rzecz unikalna w historii konwentów, zamiast narzekać, że rozgrywka była zbyt długa - uniosła się fala niezadowolenia zbyt krótką grą finałową. W drodze powrotnej do Polanowic usiedliśmy jeszcze pod gruszą, by tradycyjnie odśpiewać tam parę pieśni, lecz szybko wygonił nas stamtąd deszcz. Później wieczorem królowała Cytadela, 6. bierze i inne gry.
Dzień, w którym wszystko się skończyło
W niedzielę w południe (plus standardowe opóźnienie) wręczenie nagród za poszczególne turnieje, a potem wszyscy tradycyjnie udaliśmy się do Grodzkiej na obiad. Następnie uściski i pożegnania. Wróciłem jeszcze na dwie godziny do Polanowic, popatrzyłem na pakowanie auta Wojrada (czego on tam nie miał) i sam pojechałem.
Misie, było cudownie jak co roku. Myślę, że z wieloma z Was uda się spotkać gdzieś po drodze do kolejnego konwentu (koncert Romero, zloty, Drukarnia w najbliższy piątek). Bardzo fajnie, że w końcu odwróciła się tendencja i było nas więcej niż w poprzednich latach - przez Polanowice przewinęło się, według moich kalkulacji, ponad 60 osób!
Specjalne podziękowania dla Tarnuma za ogarnięcie, dla ekipy tanecznej za czwartkową noc (piątkowy poranek), dla wszystkich którzy byli pierwszy raz - wpasowujecie się świetnie!, i dla wszystkich, którzy brali udział w schodkowych dyskusjach.